– Dobrze zatem, słucham. Po co pan do mnie przyszedł?
– Potrzebuję azotanu srebra, tak z pięć – dziesięć laseczek. Muszę zrobić roztwór do przemywania, eee... Zmian skórnych.
– Nie ma problemu. Tylko żeby pan tym, broń Boże, oczu nie zakrapiał! Dam panu na nie coś innego. Zatem wypisujemy: lapis, krople do oczu, skierowanie na prześwietlenie, do wenerologa i do dentysty. – Lekarz wręczał mu kolejne papierki.
– Za miesiąc ma się pan stawić na kontrolę.
Marek opuścił gabinet z ulgą. Skierowania zaraz podarł i wywalił do mijanego kosza.
– Też wymyślił przyczynę siniaków – mruczał pod nosem. – Młody idiota, prawdziwego syfa w karierze nie widział. Ale i nie taki głupi, zaczął podejrzewać, że nie żyję... Najważniejsze, że dał receptę! Ale następnym razem jak będę potrzebował, pójdę do weterynarza!
Robociarskim zwyczajem skoczył przez płot i pobiegł na drugą stronę ulicy – do apteki. Na szczęście mieli lapis. Umieścił pałeczki w torbie. Czuł niemal, jak śmiercionośny metal parzy go przez warstwy opakowania...
Igor szedł przez bazar Różyckiego, rozglądając się wokoło. Cwaniacy załatwiali interesy. Kombinatorzy polowali na jeleni. Jakaś wiejska babina na jego widok demonstracyjnie odchyliła połę kapoty, pokazując ukryty dotąd sznur czosnku.
– Apage – mruknął rozeźlony.
Przystanął koło murowańca. Staruszek bez nogi i jego wspólnik o posturze hipopotama siedzieli nad walizką przedwojennych monet. Obejrzał towar, ale nie o to mu chodziło... Przecisnął się przez długie pasaże. Wraz ze zbliżaniem się zimy jeansowe kurtki ustępowały miejsca tureckim i bułgarskim kożuszkom.
Jakbyśmy w Polsce owiec nie mieli, pomyślał. Pewnie skóry produkowane u nas idą na eksport, dlatego trzeba importować.
Może warto by się na coś takiego szarpnąć? Wprawdzie nie odczuwał specjalnie zimna, ale zbyt lekko ubrany zwracał na siebie uwagę... Wreszcie dotarł na miejsce.
W alejce wiodącej do ulicy Ząbkowskiej na stolikach wyeksponowano ogromne stosy szmelcu. Były tu kolanka, krany, wagi od zegarów ściennych, pojedyncze numery pism pornograficznych, czeskie pistolety wiatrówkowe, pocztówki i blaszane pudełka. Wśród śmieci, staroci i cennych antyków poniewierały się rozliczne przykłady dawnej sztuki mincerskiej. Niebawem wypatrzył to, po co przybył.
– Ile za „Dziadka”? – zapytał sprzedawcę, wskazując gestem grubą srebrną przedwojenną dychę.
– Siedem tysięcy.
– Drogo.
– Komu innemu może bym co opuścił. Ale wy, wampiry, jesteście bogate. –
Handlarz pogardliwie skrzywił wargi.
Igor zaklął w duchu. Lud bazarowy i starsi rzemieślnicy zawsze go rozpoznawali jakimś cholernym praskim szóstym zmysłem.
– A prawdziwa aby? – zapytał.
– Że co? – Sprzedawca obraził się śmiertelnie. – Ja falsów nie sprzedaję. Sam się pan przekonaj. Łap! – Rzucił mu monetę.
Wampir dał się podpuścić. Odruchowo złapał ją w dłonie i zawył. Zapiekło, jakby dotknął rozżarzonego żelaza.
– Kurde! – zaklął, odrzucając pieniądz handlarzowi niczym gorący kartofel.
– I co? – Spekulant spojrzał na klienta z wyższością i pogardą. – Czyściutkie srebro! Nie wydziwiaj, krwiopijco, tylko płać!
– Ożeż w mordę! Głupie żarty!
Patrzył na swoją dłoń. Moneta wypaliła mu na skórze ślad.
– Moje żarty są głupie?
Scysja oczywiście nie przeszła niezauważona. Bazar zareagował jak mrowisko, w które wdepnął dzik. Wokół stolika jak spod ziemi wyrosło kilku kiziorów.
– Co, awanturujemy się? – zapytał słodko najbardziej barczysty i spojrzał na wampira ze źle skrywaną niechęcią.
– No skąd – bąknął Igor. – Towar dobry, nie mam już żadnych wątpliwości.
Zapłacę tylko i już mnie nie ma.
– Ty, dziadek, też wyluzuj – byczek zwrócił się do handlarza. – Wampir czy nie, klient rzecz święta i nietykalna. Za głupie dowcipy dasz mu dwadzieścia procent zniżki i pamiętaj, parę razy już podpadłeś, mamy cię na oku.
Sprzedawca zawinął dychę w kawałek papieru. Kiziory na wszelki wypadek odprowadziły klienta do wyjścia. Dopiero w tramwaju pechowy wampir mógł
dokładniej obejrzeć ranę. Już prawie nie bolało, ale wypalony rysunek nie znikał.
Piętno zbrązowiało i stało się jeszcze wyraźniejsze.
– No, do diabła – syknął. – Piłsudski jak żywy... Nawet wąsy i wężyk na kołnierzu widać! I na co przyszło mnie, komuniście...
Motorowy podszedł do budki telefonicznej. Wrzucił dwuzłotówkę w szczelinę automatu. Wykręcił numer.
– Halo? – kilka przecznic dalej Marek podniósł słuchawkę.
– Cześć, wampirku – zachichotał łowca. – Czarna Wołga na horyzoncie. Jeśli chcesz zobaczyć, jak się sprawy załatwia, to bądź za pięć minut koło parku za kościołem.
Odwiesił słuchawkę i ruszył do boju. Piekielny samochód stał na kocich łbach na końcu ulicy Kawęczyńskiej. Motorowy ruszył w jego stronę, uśmiechając się krzywo.
Na boisku ośrodka sportowego było pusto. Paskudna pogoda wypłoszyła z parku kobiety i dzieci.
I dobrze, pomyślał z ponurym zadowoleniem. Mniejsze ryzyko przypadkowych ofiar. A świadek tylko jeden...
I wtedy to zobaczył. Jeden z pasażerów wołgi, blady i wysoki, stał na skraju chodnika i obserwował pobliski park. Żul obiegł pospiesznie piekielny samochód i zaszedł wroga od tyłu. Odchylił połę kurtki, wyciągnął zza pasa garłacz i wypalił
nadwampirowi w plecy niemal z przyłożenia.
Ogłuszający huk odbił się echem od wałów kolejowych. Kilogramowa porcja srebrnego poświęconego śrutu wywaliła w ciele dziurę wielkości borsuczej nory.
Po chwili na ziemi leżał jedynie czarny płaszcz i rozsypująca się w oczach garść kości.
– Ha! – mruknął zadowolony łowca. – O jednego mniej!
Odwrócił się w stronę wołgi. Samochód stał milczący i ciemny. Przez czarne szyby nie było widać wnętrza. Łowca sprawdził po kolei wszystkie cztery klamki.
Niestety, auto było zamknięte. Tylko bagażnik dało się otworzyć. Wewnątrz poniewierało się kilka ludzkich czaszek. Ziały w nich dziury, zawartość najwyraźniej wyjedzono łyżkami.
– Nawet posprzątać im się nie chciało – mruknął oburzony. – Jak jacyś turyści, mięso taki wyżre, a pustą konserwę rzuci byle gdzie.
Obszukał resztki swojej ofiary, jednak zastrzelony nie miał przy sobie kluczyków.
Motorowy wyjął z kieszeni rożek z prochem. Wsypał dwie miarki do lufy garłacza. Ubił. Dosypał śrutu z woreczka. Właśnie szukał w kieszeni filcu na przybitkę, gdy jakiś dźwięk oderwał go od nabijania flinty. Podniósł wzrok. Szyba w oknie wołgi powoli opadała w dół.
– Chcecie się dogadać? – warknął. – Za późno, frajerzy!
Upchnął przybitkę w lufie. Dali ognia jednocześnie. Na grad siekańców pasażerowie odpowiedzieli ogniem z co najmniej dwu pepeszy. Na szczęście chybili.
Motorowy przetoczył się za drzewo. Broń zgubił, zresztą i tak nie było już czasu, by kolejny raz załadować.
– Krucafuks! – zaklął.
Z torby wyciągnął granat. Docisnął łyżkę, odgiął wąsy zawleczki. Czekał. W
kamieniczce po drugiej stronie uliczki otworzyło się okno.
– Co to za hałasy?! – rozległ się gderliwy głos jakiejś staruszki. – Wynocha stąd, łobuzy, bo zadzwonię po milicję!
Trzasnęły drzwiczki. Motorowy wyjrzał ostrożnie zza drzewa. Z wnętrza pojazdu wygramolił się kolejny wysoki, blady typek w czarnym płaszczu.
– Ha, draniu! – wrzasnęła triumfalnie staruszka.
Читать дальше