– Fiu, fiu, ależ tu się pozmieniało – zakpiła. – Gdyby towarzysz Pierwszy wpadł z wizytą, toby chyba zawału dostał...
Nad wejściem do każdego z pomieszczeń czerniał duży drewniany krzyż. W
kuchni wisiały długie warkocze czosnku. Nawet z tej odległości zapach nieprzyjemnie kręcił w nosie. Parszywa roślinka...
Zajrzała kontrolnie do swojego pokoju. Niestety, z wyposażenia nie ocalało nic.
Ściany zostały świeżo wytapetowane, najwyraźniej rodzina miała w stosunku do jej królestwa jakieś plany.
– Ja się tułam, sypiam to w grobowcach, to w robociarskiej melinie, a tu mój własny pokój stoi pusty! – syknęła.
Nabuzowana wściekłością ruszyła po schodkach do sypialni rodziców. Otworzyła szafę. Flinty ojca stały w karnym rządku, lśniąc lufami. Paczki z nabojami zajmowały całą półkę. Niestety nigdy nie interesowała się myślistwem ani bronią palną...
Dwururka jest pewnie dwustrzałowa, pomyślała. To może być ważne! Zawsze lepiej wygarnąć z dwu luf niż z jednej...
Wyciągnęła strzelbę. Po kilku minutach szarpaniny zdołała ją wreszcie „złamać”.
Sprawdziła, czy naboje na dzika pasują. Kaliber był odpowiedni. Te na jelenia też wydawały się dobre. Wsypała po garści nabojów do torebki.
Gdzieś tu musi być pokrowiec, nie będę przecież szła przez całe miasto z dubeltówką przez ramię, pomyślała.
I w tym momencie poczuła gwałtowne uderzenie w plecy, piekący ból przeszył ją na wylot. Koniec czworograniastego bagnetu z pierwszej wojny światowej wyszedł
jej między piersiami.
– Szlag by trafił, nowiutka bluzka! – jęknęła, odwracając się na pięcie. Radek cofnął się krok do tyłu.
– Ty palancie, zniszczyłeś mi taki fajny ciuch! – wrzasnęła.
– Złodziejka! – zawył. Zatrzasnęła flintę.
– Spadaj, głąbie.
– I tak nie masz jaj, żeby strzelić!
– Ja nie mam jaj? – obraziła się i z wściekłością szarpnęła za oba cyngle jednocześnie. Dwie garści śrutu śmignęły jej tuż koło nosa i po chwili jak grad posypały się z sufitu.
Radek zakaszlał. Dym ze spalonego prochu i pył z tynku wirowały w powietrzu.
Gosia oprzytomniała pierwsza. Z całej siły walnęła brata kolbą w żołądek.
– I nigdy więcej mi nie fikaj – huknęła.
– Bo co mi zrobisz? – wystękał, trzymając się za brzuch.
– Bo wyciągniemy zdjęcia, na których widać, jak obłapiasz Ślicznotkę. I nie przekażemy ich ubecji, ale mamusi.
– Jestem dorosły – bąknął, nagle tracąc resztę animuszu.
– Będziesz się mamie tłumaczył – zakpiła.
Sięgnęła do sterczącej jej z pleców tulejki bagnetu, ale draństwo utkwiło naprawdę mocno. A od przodu? Końcówka była ostra, nijak popchnąć.
– Co się gapisz? – syknęła. – Przynieś jakieś obcęgi!
– Wwww... szsz szuufladzie... – wyjąkał Radek, który jakby pozieleniał, patrząc na jej wysiłki.
Wyjęła największe, ale nie bardzo mogła sobie poradzić.
– Nie stój jak kołek! – huknęła. – Umiałeś wbić? To teraz wyciągnij!
– Jjj... ja... nn... nie...
– Co? To ja cię kryję przed mamuśką, a ty odmawiasz? Rodzonej siostrze nie
chcesz pomóc?
Odwróciła się do niego tyłem. Rad nierad złapał za tulejkę obcęgami, zaparł się dłonią o plecy siostry i powolutku wyciągnął całe czterdziestocentymetrowe ostrze z rany.
– I żebyś się więcej nie ważył dźgać dziewczyn nożami w plecy! W ogóle co z ciebie za Polak? Atakować od tyłu, i to kobietę! – parsknęła.
– Jj... jjjj... ja... – Oczy miał zamknięte i wyglądało na to, że nie ma najmniejszej ochoty ich otwierać. No cóż, dziura w bluzce nie wyglądała najpiękniej. Wystawały z niej coś jakby fioletowe sznurki. Gosia podejrzewała, że to mogą być poszarpane naczynia krwionośne.
– Wisisz mi cztery dolary za zmarnowany ciuch! – przypomniała. – Że o dziurze między cyckami nie wspomnę. No, ruszże się, głupku, kobieta ma ranę na wylot, a ty stoisz jak kołek...
– Ale ccc... co?
– Plaster chociaż z apteczki przynieś!
Przeszmuglowanie szabli do fabryki dla tak doświadczonego pracownika to drobnostka. Gorzej poszło ze znalezieniem wolnej chwili, by podskoczyć na sąsiedni dział. Cały ranek wampir musiał zasuwać jak głupi... Najpierw zawołał go magazynier.
– Panie Marku, niech pan rzuci okiem, co to może być za diabelstwo? – zagadnął
przymilnie. – Miały być frezy, a tymczasem Ruskie znowu przysłali cholera wie co...
Otworzył pierwszą z brzegu skrzynkę.
– To mi wygląda na tytanowe końcówki od świdrów rdzeniowych – zawyrokował
ślusarz.
– Pewnie znowu robią u nas jakieś nielegalne poszukiwania surowców. Albo i kują nowe sztolnie pod rakiety z głowicami.
– W Warszawie? – zdumiał się pracownik.
– A kto ich tam wie. Nie nasza rzecz. I lepiej się nie interesować zanadto.
– To co z tym robić?
– Po mojemu niech dział zamówień zadzwoni do ambasady. Skoro my mamy świdry, to pewnie ich zwiad geologiczny dostał nasze frezy. A kogo sobie rozstrzelają za pomyłkę, to już nie nasze zmartwienie.
– W ambasadzie będą wiedzieli?
– Pewnie. Przecież muszą wiedzieć, gdzie ich ludzie kopią.
Ledwo Marek wrócił na swoje stanowisko pracy, wezwano go do awarii starej pompy. Tylko on miał jeszcze pojęcie o budowie tak archaicznego aparatu. Musiał
rzucić wszystko, rozkręcać przedpotopowy sprzęt i na gwałt dorabiać złamany tłok.
– Za cara robili z brązu i wytrzymywało osiemdziesiąt lat – mruczał pod nosem,
uruchamiając maszyny. – Teraz dorabiam, jak każą, ze stali. Można powiedzieć, że sam sobie tworzę miejsce pracy, bo najdalej za czterdzieści lat znowu trzeba będzie tę część wymienić.
Wreszcie o jedenastej wygospodarował kwadrans dla siebie. Z szablą pod pachą pobiegł do sąsiedniej hali. Nie lubił tu zachodzić. Nad kadziami zawsze unosiły się wyjątkowo jadowite opary. Wszędzie uwijali się robotnicy w nowiutkich zachodnioniemieckich maskach przeciwgazowych, tyle tylko, że bez pochłaniaczy.
Ich sprowadzenie okazało się zbyt drogie.
– Marek? Kopę lat! – przywitał go brygadzista Olgierd. – Cóż cię sprowadza do naszego chemicznego piekiełka?
– Potrzebowałbym niewielkiej pomocy – wyjaśnił wampir.
– No to pokaż, co tam ściskasz pod pachą. Szabelka? Śliczna... Słuchaj, nie żebym się wykręcał, ale czy jest sens paprać dobrą stal niklem? Jasne, będzie lśnić jak psu jajca, ale moim zdaniem szlachetny pobłysk stali...
– Nie chcę poniklowania – uspokoił Marek znajomka.
– Co zatem?
– Posrebrzyć klingę.
– Uuuu... – zafrasował się chemik. – Ciężka sprawa.
– Dasz radę?
– Dać bym dał, ale nie mam odpowiednich roztworów... – Rozłożył bezradnie ręce. – Srebrzyliśmy tylko styki, i to dobrych dziesięć, czy nawet piętnaście lat temu.
– Szlag!
– Jeżeli zdobędziesz azotan srebra, mogę spróbować.
– Gdzie się to kupuje?
– W aptece, ale tylko na receptę. W końcu to trucizna. Skocz do lekarza, pobajeruj, niech ci zapisze.
W czasie przerwy obiadowej Marek rad nierad podreptał do zakładowego łapiducha. Gabinet lekarski umieszczono w przybudówce jednego z głównych budynków. Maszerując po wytartych ceglanych płytach, wampir mimowolnie uśmiechnął się pod nosem. Ostatni raz pokonał tę trasę kilkadziesiąt lat temu, gdy odprowadzał do fabrycznego felczera samego Karola Wójcika.
Dzielnemu rewolucjoniście trzeba było wówczas udzielić doraźnej pomocy, bo majster ciut za mocno dał mu w gębę za agitowanie robotników.
Читать дальше