Kiziory wyraźnie odetchnęły z ulgą.
– Zrobiliśmy tu, urwał, wśród, urwał, sąsiadów małą, urwał, zrzutkę i za likwidację Czarnej, urwał, Wołgi będzie dla was, urwał, obu po dwadzieścia siedem, urwał, dolarów... – Złotozęby wyciągnął plik pomiętych zielonych papierków.
– Schowaj to, człowieku, bo się obrażę – zgromił go Marek.
– Dla sąsiadów pracuję gratis. Za to – zmrużył oczy – jakbym potrzebował
pomocy...
– Oczywiście – odparł ten ze szramami na czole. – Chętnie się z nimi, urwał, raz jeszcze, urwał, spotkamy. Coby, urwał, leszcze zaświatowi, urwał, nie myśleli, że jeden, urwał, tulipan w, urwał, czole ostudzi krew, urwał, kiziora...
– Dziewczynę dobrze schowajcie i nie wypuszczajcie na ulicę – polecił wampir.
– Już, urwał, schowana! Sam, urwał, diabeł, urwał, nie znajdzie!
Chłopaki z dzielnicy pożegnali się i poszli. Marek pospiesznie dopakował torbę.
Dorzucił na wierzch paczkę kawy.
– Worożycha? – mruknął Igor domyślnie.
– Tak. A ty weź Gośkę i gnaj do Profesora. Trzeba zasięgnąć jego opinii.
Było już za późno, by zastać uczonego wampira w robocie, na szczęście Igor znał
adres domowy. Profesor wybudował sobie małą chatkę na terenie ogródków działkowych. Dłuższą chwilę wędrowali alejkami. Drzewa zgubiły już większość liści, w mroku widać było gałęzie uginające się pod ciężarem czerwonych i złocistych jabłek. Z daleka wiatr niósł woń palonych chwastów.
Igor pchnął zardzewiałą furtkę i po chwili pukał już do koślawych drzwi. Profesor zaprosił przyjaciół do domku. Lokum z zewnątrz wyglądało jak zwykła altana sklecona ze starych desek. W środku to wrażenie prysło. W kącie stał kominek, przy ścianach piętrzyły się regały z książkami. W dwu akwariach pływały pijawy. W
ciasnym wnętrzu znalazło się także miejsce na stół z mikroskopami.
– O, goście, a ja nieogolony... – sumitował się.
– To wampiry mogą mieć zarost? – zdziwiła się Gosia.
– Trochę rośnie, tak mniej więcej dwadzieścia razy wolniej niż u ciepłych –
wyjaśnił.
– Czegoś się napijecie? Mam tu w szopie kilka królików...
– Właściwie to sprowadza nas pewna sprawa służbowa – odparła dziewczyna.
– Przyszliśmy po konsultację.
– Naukową – uzupełnił Igor. – Marek nas przysłał. Mamy pewien drobny kłopot w dzielnicy...
– Kłopoty to jego specjalność – westchnął uczony. – Co tym razem? Wycieczka wampirów żebraków z Rumunii, czy może znów nadepnęliście na odcisk ubecji?
– Przyplątało się jakieś tałatajstwo z daleka i rozrabia. Nie wiemy, czy to Rumuni, ale musimy ich usadzić. Co wiesz na temat Czarnej Wołgi? – zapytał Igor.
– Niewiele – westchnął Profesor. – W zasadzie tyle co nic. Same legendy, pogłoski, plotki...
– Mów, proszę, po kolei. Zasiedli w fotelach.
– Czarna Wołga pojawia się i znika od dziesięcioleci. Podobno jeżdżą nią po Polsce sowieccy lekarze. Łapią dzieci i ściągają z nich krew dla ratowania zdrowia Breżniewa.
– Breżniew nie żyje od dobrych kilku lat – mruknęła Gosia. – Pamiętam, jak ojciec pisał przemówienie żałobne.
– Jeszcze wróble nie ćwierkały, że kiedyś będzie Pierwszym, a już ta machina grasowała... Rzecz jasna, trudno szukać śladów takiej legendy w oficjalnie wydawanych pracach etnograficznych, ale to bardzo stara opowieść.
– Ekstra – westchnęła Gosia.
– Istnieje teoria zakładająca, że ta plotka ma racjonalne przyczyny –
poinformował ich uczony. – W latach czterdziestych Beria tłukł się po Moskwie czarnym autem i polował na uczennice. Potem je gwałcił.
– Praska żulia żyje z kradzieży samochodów, od kiedy tylko pojawiły się w
Warszawie. – Igor pokręcił głową. – Nie pomyliliby wołgi z rządową gablotą. A inne legendy?
– Ponoć tą piekielną machiną podróżują diabły. Jak już upatrzą sobie łup, to zawsze po niego wracają. Nie popuszczą, aż dopną swego.
– To dlatego praskie kiziory obawiają się kolejnego ataku – mruknęła Gosia. –
To pewna wiadomość?
– A skąd! – prychnął. – Tam nie ma nic pewnego!
– A może poszczujemy ich wielką pijawą? – zażartował Igor, patrząc na potwory kotłujące się w akwarium.
Tego wieczoru jak na złość robota się spiętrzyła. Na dziale tokarek strzeliły dwa
„koniki” służące mocowaniu toczonych elementów. Dostosowanie współczesnych do carskiej jeszcze szyny nawet takiemu mistrzowi jak Marek zajęło blisko trzy godziny. Potem musiał dorobić zużyte sanacyjne koło zamachowe. Ledwo się z tym uporał, gdy do szlifierni przywleczono uszkodzoną prasę balansową. Poszedł gwint. I tu praca okazała się trudna. Urządzenie liczyło sobie przeszło sto sześćdziesiąt lat, wszystkie wymiary miało jeszcze w werszkach. Ślusarnia nie miała tak starych gwintowników, Marek musiał pracować ręcznie przy użyciu pilnika.
Gdy skończył, usiadł i otarł pot z czoła.
– Za stary jestem na takie zabawy – mruknął.
Poczuł na karku czyjś wzrok. Obejrzał się. Kot Karola Wójcika siedział na obudowie frezarki.
– Czy Worożycha udzieli mi audiencji? – zapytał ślusarz.
Zwierzę poważnie skinęło głową, a potem umknęło. Marek wyjął z torby paczkę kawy, włożył ją do kieszeni i ruszył przez sąsiednie działy. Przyświecając sobie latarką, wszedł do opuszczonej od lat hali. Nie lubił tu przychodzić. Po chwili odnalazł schodki prowadzące do szatni. Przez brudne okienka do pomieszczenia sączyło się trochę poblasku latarni oświetlających nocą teren fabryki. Robocze kurtki, zetlałe, zniszczone przez wilgoć i ponadgryzane przez myszy wisiały w boksach z kompletnie zardzewiałej siatki. Na ceglanej podłodze stały kałuże wody.
Stara szatniarka siedziała jak zwykle w swojej pakamerze, szara od kurzu. W
półmroku świeciły jedynie jej oślepiająco błękitne oczy.
Co za paranoja, pomyślał z melancholią. Dział zlikwidowali trzydzieści lat temu, a o tym, że szatnia już niepotrzebna, nikt nie pomyślał. Papiery zgubili w dziale kadr. Nikt staruszki nie odwołał ze stanowiska i od samotnego siedzenia w ciemnościach kompletnie zwariowała... Aż któregoś dnia podczas inwentaryzacji znaleziono zasuszoną od miesięcy mumię...
– Nie bądź taki pewien, że mi odbiło – warknęła Worożycha, nie podnosząc nawet głowy.
– Niby wszyscy gadacie, że wariatka, a jakby co, to ciągniecie tu niczym sarenki do wodopoju.
– Przepraszam – bąknął.
No tak, zapomniał o tej cholernej telepatii...
– Wiem, co gadacie, że od dawna nie żyję, tylko nie wiem, że umarłam. Nie jestem bardziej martwa niż ty. – Wyszczerzyła pożółkłe zęby.
– Umarłaś. Jesteś duchem – przemówił łagodnie.
– Czy duchy piją kawę?
– Nie wiem. – Wzruszył ramionami.
– Nie umarłam, tylko wyzwoliłam się z okowów czasu kosztem przypisania do tego miejsca – oznajmiła uroczyście. – Siedzę tu i będę siedzieć do siódmej nieskończoności. I widzę jednocześnie wszystko, co było, jest i będzie.
– To co będzie? – zakpił.
– Runie ta hala do reszty czy zrobią remont i uruchomią produkcję?
– Przyjdzie taki czas, że w tych murach powstanie uczelnia. I zamiast takich jak ty roboli o mózgach zastygłych w mazucie pojawią się tu ludzie, którzy zagraniczną kawę z automatu będą popijali na każdej przerwie!
– Coś podobnego! To będzie partyjna uczelnia czy ubecka może? – zdziwił się.
– To będą czasy, gdy nie będzie już ani Partii, ani ubecji.
Читать дальше