– Eee... – wyraził cały wachlarz uzasadnionych wątpliwości.
– Całuj! – zażądała twardo.
Całował ją delikatnie i z wyczuciem, ale ona nadal czuła tylko idiotyczne lekkie łaskotanie. Spreparowana przez Profesora lampa ewidentnie nie działała.
Czyli kapłanisko się mylił. Cień wcale nie jest źródłem popędu płciowego.
Cholerne egipskie zabobony, pomyślała ze złością. A może problem leży w sercu?
W dawnych czasach ludzie sądzili, że to ono jest źródłem uczucia. Może gdy nie bije, nie działa też reszta? I czy jest na to jakaś rada? Rozrusznik wszczepić czy co?
– Chyba miałeś rację z tą dożywotnią samotnością. – Łagodnie odepchnęła chłopaka. – Ale myślę, że możemy się przynajmniej kumplować...
Dwa rasowe praskie kiziory Zibi i Gienek wdrapali się do swej „loży”. Tak nazywali zniszczoną parkową ławkę umieszczoną w połowie wysokości wału kolejowego, który od północy i północnego wschodu otaczał łukiem tę część Szmulek. Stąd, z góry, mieli niezły widok. A jak powszechnie wiadomo, piękny krajobraz znakomicie podnosi walory smakowe spożywanego w plenerze jabola.
Po lewej, za betonowym ogrodzeniem, rozciągały się całe hektary placów i hal fabryki sprężyn, zasłane zardzewiałymi kawałkami drutu i obrzynkami metalu. Na wprost widzieli wylot ulicy Łomżyńskiej oraz dachy czynszówek w kwartale pomiędzy Otwocką i Grajewską. Na prawo można było zobaczyć blok mieszkalny wzniesiony w nowoczesnej technologii wielkiej płyty, który stanowił przykry dysonans architektoniczny. Choć nie umieli ubrać swych uczuć w słowa, obaj amatorzy winka byli przeświadczeni, że budowla ta nieodwracalnie niszczy antyczny urok ich dzielnicy. Gierkowska szkarada nie pasowała do sypiących się kamienic.
Wzdłuż wału, niemal u ich stóp, przez chaszcze i chwasty biegła ścieżka, którą od czasu do czasu przechodzili ludzie podążający z przystanku autobusowego przy ulicy Radzymińskiej. Wtorkowe jesienne popołudnie powoli zamieniało się w wieczór.
Pierwsza butelka pokazała dno i trzeba było napocząć drugą.
– Urwał, jaki tu z góry ma się, urwał, piękny widok – ziewnął Gienek.
– Urwał! – Towarzysz przyznał mu rację i czknął potężnie, rozsiewając wokół
zjadliwą woń nadtrawionego alkoholu i dwutlenku siarki.
– Ty! Zobacz! Co tam się, urwał, dzieje?
Ścieżką biegła na złamanie karku nastoletnia dziewczyna. Za nią przez chaszcze przedzierał się czarny jak smoła samochód, rycząc silnikiem. Koła co chwila utykały w wykrotach, chwasty wkręcały się w osie.
– Sie mnie to, urwał, nie podoba – warknął Zibi.
– Ty, a ta mała to nie jest czasem córka Parkana?
– No chyba. – Oczy Gienka po latach picia różnych rozpuszczalników nie były już tak dobre jak w czasach, gdy żył z kantowania przy kartach.
– O ty, w mordę. Żadne milicyjniaki nie będą, urwał, na naszej, urwał, dzielnicy ganiać naszej, urwał, swojaczki! Zbieramy się!
Gienek posłusznie wstał i wyciągnął brzytwę z kieszeni wyszmelcowanej kurtki.
Nieoczekiwanie auto utknęło definitywnie. Trzasnęły drzwiczki po obu stronach i z wnętrza wyleźli dwaj kolesie ubrani na czarno. Puścili się kłusem za dziewczyną.
– Urwał! – Zibi dopił haustem resztę winka i jednym ruchem przerobił butelkę na tulipana.
Zbiegli po skłonie nasypu. Dziewczyna minęła ich w biegu. Na widok sąsiadów na jej twarzy odmalowała się ulga, ale nie zwolniła. Ziomale ustawili się na ścieżce.
Dwaj czarno ubrani kolesie właśnie nadbiegali. Obaj zakapiorzy zastąpili im drogę.
Ścigający zatrzymali się.
– Gdzie się, urwał, tak, urwał, spieszycie, obesrańcy? – zapytał Zibi, zadając jednocześnie niski, podstępny cios tulipanem.
Wsadził kwiatek prosto w pępek mężczyzny w płaszczu. Poczuł, że szklane drzazgi weszły w mięso głęboko, aż do kiszek.
– Dziewczyny się, urwał, zachciało? – przekręcił szyjkę flaszki, robiąc z wnętrzności frajera kompletną już sieczkę.
– To se za Wisłą poszukaj! – pociągnął jeszcze w górę.
Urwał! Łapiduchy z, urwał, ubeckiego szpitala na Komarowa będą to, urwał, łatać całą noc, pomyślał z ponurym zadowoleniem.
– Zawędrowało się, urwał, za daleko od, urwał, domu? – Gienek zarechotał i chlasnął mojką drugiego frajera.
Brzytwa na gumie uderzyła jak kobra. Piękny, precyzyjny śmiertelny cios rozorał
skórę na lewo od szczęki. Teraz dopiero kiziory spostrzegły, że coś jest nie tak.
Zagadkowi napastnicy po prostu stali. Mimo ciężkich ran na ich obliczach nie pojawił się najlżejszy grymas bólu. Oczy patrzyły nieruchomo jak porcelanowe kulki. Spojrzenie było jakby martwe. Z rozchlastanej szyi wyższego nie wyciekła ani kropla krwi.
Obaj zakapiorzy mogliby też przysiąc, że obcy nie oddychali. A przecież po takiej przebieżce powinni dyszeć jak lokomotywy.
– Urwał, kończmy ich – burknął Zibi i uderzył tulipanem raz jeszcze. Mojka Gienka zatańczyła śmiertelny taniec.
I nagle w obu obcych jakby wstąpiło życie. Tulipan podbity celnym kopniakiem wbił się w czoło żula. Brzytwa Gienka poleciała gdzieś w krzaki. Sekundę później w ślad za nią poleciał właściciel.
Zakrwawiony lump odrzucił resztki flaszki i zaczął się cofać. Jucha biła z czoła, zalewała mu kaprawe ślepia. Ledwie widział, ale czuł przez skórę, że obaj czarno odziani obcy idą w jego stronę.
– Panowie, po co tak ostro? – wybełkotał, widząc iście rzeźnickie noże w ich rękach. – Przecież się dogadamy...
W tym momencie z tyłu rozległ się tupot kilkunastu par ciężkich butów. Zibi otarł krew z oczu i obejrzał się. To Maryśka sprowadziła na pomoc pół dzielnicy. Na czele odsieczy gnało trzech rosłych Cyganów. Jeden w półskoku artystycznie cisnął
sprężynowcem.
Obcy zachwiał się od siły ciosu, ale nawet nie upadł, choć nóż wbił mu się w pierś po rękojeść. Wujo pierwszy doskoczył do frajerów, unosząc gazrurkę wypełnioną ołowiem. Zamierzył się na wyższego, wykonał piękny bandziorski zwód i przyładował w szczękę niższemu. Pała skrzesała iskry o zęby, ale obcy nawet się nie zachwiał. Zamiast tego chlasnął majchrem.
Wujo w ostatniej chwili odbił cięcie i z przerażeniem spostrzegł, że jego broń skróciła się o połowę. Klinga z łatwością przecięła stalową rurkę wodociągową. Wróg wzniósł nóż i w tym momencie jego twarz eksplodowała. Uderzony chyba kilogramem ołowiu poleciał do tyłu.
Wszystkie kiziory obejrzały się odruchowo. Na stosie porzuconych płyt betonowych stał Motorowy. W ręku dymiła mu lufa jakiegoś straszliwego samopału.
– Ferajna naprzód! – krzyknął.
– Kończyć ich!
W tym momencie samochód ryknął silnikiem i podjechał. Obcy pomógł wstać postrzelonemu kompanowi. Odwrócili się, próbując wskoczyć do auta. Resztka gazrurki Wuja popieściła jednego po potylicy, ale najwyraźniej nie skruszyła kości.
Kolejny ciśnięty z rozmachem cygański kozik wbił się w nerkę drugiego, gdy ten już wsiadał do pojazdu. A potem drzwiczki się zatrzasnęły. Kiziory otoczyły wóz.
– Nie tak, urwał, szybko! – ryknął oszalały z bólu Zibi, podkładając pod koło bryłę betonu.
– Urwał! Riezać frajerów, zanim wezwą, urwał, radiem pomoc! –
zakomenderował któryś z Cyganów.
Mychajło szarpnął za klamkę, ale wóz był zamknięty. Przyciemniane szyby lśniły ponuro w świetle latarni. Wujo walnął resztką gazrurki w szkło, ale nic to nie dało, stal odbiła się jak od gumy. Zagrał silnik i auto, cofając się tyłem, pomknęło ścieżką wzdłuż wału. Dwie oderwane klamki oraz wyszarpane z bebechami wycieraczki zostały w rękach żądnych zemsty mieszkańców Szmulek.
Читать дальше