– Tym razem mam koncepcję ostatecznego rozwiązania sprawy tego pojazdu. A zwłaszcza jego pasażerów!
– Tak jak wczoraj?
– Poszedłem na spacer. Nie wiedziałem, że się na nią natknę... Gdybym mógł się lepiej przygotować... – tłumaczył się żul.
– Na każdy spacer chodzisz z garłaczem?
– Czepiłeś się mnie jak milicjant. Co cię obchodzi, dokąd chodzę i z czym chodzę? To pamiątka.
Marek krzywym spojrzeniem otaksował flintę. Drewno kolby kompletnie poczerniało. Zamek kapiszonowy...
– Pamiątka? Znaczy strzelałeś na wiwat podczas balangi, którą urządził książę Kazimierz Poniatowski z okazji koronacji brata? Czy może raczej przywiozłeś ten souvenir z wycieczki do Moskwy, tej z biurem Napoleon Tour?
– Aż taki stary to ja nie jestem! A nawet jeśli jestem, nic ci do tego!
– Rób, jak uważasz – burknął Marek. – Nie chcesz połączyć sił, to bez łaski.
– Daj numer telefonu. Jakby co, dam znać, żebyś mógł popatrzeć, jak pracuje profesjonalista.
Marek wrócił do mieszkania zły. Igora nie było, poszedł do roboty. Gosia streściła, czego się dowiedzieli.
– Czyli Profesor niewiele wie – mruknął ślusarz rozczarowany.
– Tak się zastanawiam – odezwała się dziewczyna – ubecja poszczuła nas na mumię pana Hefiego. A gdyby tak odwrócić role...
– Wystawić Czarną Wołgę ubecji? Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł... Musimy rozwiązać tę sprawę sami albo z pomocą praskiej ferajny. A zaczniemy od odpowiedniej broni... Masz ochotę na małą wycieczkę?
– A dokąd?
– Odwiedzimy Dziadka Weterana. Na taką zadymę z pewnością coś nam ze swojego arsenału użyczy.
Marek zatrzymał się przed jednym z zakładów kamieniarskich w pobliżu Cmentarza Bródnowskiego. Krzywe ogrodzenie sklecone z metalowej siatki i starych blach było ledwo widoczne zza gęstych krzaków. Ponad nie wystawał dach kryty poszarzałym eternitem. Za to tabliczka z nazwą zakładu już z daleka rzucała się w oczy.
– Dziadek Weteran robi nagrobki? – zdumiała się Gosia.
– I grobowce muruje – wyjaśnił Marek.
– Dlaczego nie? Już przed wojną był kamieniarzem. W sam raz robota dla wampira...
– Yyy... Hmmm... no tak – nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.
Marek zadzwonił do furtki. Dłuższą chwilę stali i czekali, aż wreszcie dziewczyna
spostrzegła kawałek papieru wystający zza blachy ogrodzenia.
– „Jestem w pracy” – odczytała staranne, kaligraficzne pismo. – To co, mamy przeszukać cały cmentarz?
– Nie żartuj, tu jest sto czternaście hektarów. To jeden z największych cmentarzy w Europie. Z milion ludzi tu leży.
Wampir popatrzył na niebo, potem na zegarek.
– Dziadek trzyma się zasad. Ośmiogodzinny dzień pracy, przerwa na drugie śniadanie i przerwa obiadowa. Dochodzi dziesiąta, zaraz wróci... – zawyrokował.
– Ale przecież wampiry nie jedzą?
– Jedzą czy nie, przerwa śniadaniowa to dla socjalistycznego robotnika rzecz święta. Nie minął kwadrans, gdy rozległo się skrzypienie taczek i na chodniku pojawił się Dziadek.
– O, goście – ucieszył się. – Zapraszam.
Otworzył bramę do zakładu i wmaszerowali do wnętrza. Niewielki dziedziniec zastawiony był mniejszymi i większymi płytami. Dziadek poprowadził ich przez halę, gdzie stała potężna machina do cięcia kamienia.
Weszli do biura i sypialni zarazem.
– Czym mogę wam służyć? – zapytał stary wampir. Marek pokrótce streścił, jaka jest sytuacja.
– Potrzebujemy czegoś konkretnego – powiedział.
– Na przykład pancerfausta. Albo karabinu przeciwpancernego...
– Z takim sprzętem u mnie kuuuuso. – dziadek pokręcił głową.
– A pistolety maszynowe?
– E... część arsenału zabrała mi ubecja zaraz po wojnie. Oczywiście ukryłem trochę broni w różnych grobach, ale sami rozumiecie, długo nie było mnie w Warszawie i...
– Wszystko zardzewiało? – zapytał ze zgrozą ślusarz.
– Wszystko to nie...
Staruszek przystawił sobie stołek i z szafy ściągnął podłużny pakunek owinięty w gazety. Rozsupłał sznurek...
– Szabla? – zdumiała się Gosia.
– Nie byle jaka szabla. – wypiął pierś.
– Przedwojenna, kawaleryjska. Szczytowe osiągnięcie pięciuset lat doświadczeń naszego narodu w rąbaniu wrogów.
– Za samo posiadanie broni białej można dostać pięć lat!
– Dlatego właśnie nikt nie wie, że ją mam. To dobra stal.
– Wiem, bo sam kułem, jeszcze przed wojną w Hucie „Ludwików” w Kielcach –
burknął Marek.
– Trzeba tylko posrebrzyć głownię – uśmiechnął się stary partyzant.
– Posrebrzyć? – zafrasowała się dziewczyna.
– Będzie z tym grubszy problem – przyznał weteran. – Same opary wydzielające się w tych procesach mogą zabić wampira! A raczej wykończyć, umarłego nie zabijesz – poprawił się. – Ale nie zmienia to faktu, że musi to dla nas zrobić jakiś
ciepły.
– Majster z wydziału galwanizacji wisi mi przysługę – westchnął ślusarz.
– Do tego mam jeszcze granaty. – Staruszek wyciągnął z szuflady dwie nieco obrdzewiałe „cytrynki”. – Tylko nie wiem, jak z zapalnikami.
– Sprawdzimy. – Ślusarz umieścił je w kieszeni. – Jak możemy się odwdzięczyć?
Rano Marek poszedł do roboty. Igor odespał nocną zmianę i teraz łaził z kąta w kąt i marudził.
– Marek jest niepoprawnym romantykiem – utyskiwał. – Wydaje mu się, że jedną szabelką poradzi sobie z trzema fachowcami od mokrej roboty.
– Co pan sugeruje? – zaciekawiła się Gosia.
– Potrzebujemy konkretów. Broni z prawdziwego zdarzenia. Kilka kostek trotylu, jakiś pistolet maszynowy, albo chociaż zwykła klamka. No i przydałoby się srebro...
– Będziemy lać kule jak podczas powstań narodowych? – zakpiła.
– Oczywiście – zgasił ją. – Kłopot w tym, że odlać to jeszcze najmniejszy problem... Trzeba jeszcze skalibrować... Nie, to na nic. Potrzebujemy flinty i srebrnego śrutu.
– Mój ojciec ma dubeltówki. Kilka sztuk. I sztucer chyba. Jest zapalonym myśliwym.
Amunicja też jest. Wymieni się tylko śrut w nabojach na srebrny i po kłopocie.
– Khm... nieetyczne. W końcu to twoja rodzina.
– Oj tam. – Wzruszyła ramionami. – Pożyczę tylko na czas akcji, potem się odda... Igor wzniósł oczy ku sufitowi.
– Dobra, leć.
Na Żoliborz dotarła wczesnym przedpołudniem.
– Rodzice w robocie, braciszek na uczelni – kalkulowała.
– Babcię się jakoś wykiwa, na pewno siedzi w pokoju ze słuchawkami na uszach.
A jeśli jednak coś usłyszy? – zafrasowała się.
Przypomniał jej się wieczór na cmentarzu, ten, gdy poznała Grega. Obława, starzy partyzanci ze spluwami... Wzdrygnęła się.
– O nie. Babci ani jej kumpli nie wolno lekceważyć!
Zaczaiła się za drzewem po drugiej stronie ulicy i długie minuty obserwowała dom. Luna buszowała po ogrodzie. Na szczęście Gosia stała po zawietrznej, suka nie zwęszyła jej.
– Trzeba jakoś zneutralizować tego cholernego psa – mruknęła do siebie.
– Kawałek kiełbasy rzucić jak na filmie, ale o tej porze już nie kupię, zresztą i tak nie mam kartek na mięso.
Nagle skrzypnęły drzwi. Babcia Adelajda wyszła, podzwaniając kolczatką.
Założyła Lunie obrożę i wyszedłszy przez furtkę, skierowała się w stronę ronda.
Świetnie! Idzie z psem na spacer albo do kościoła, pomyślała dziewczyna. W
pierwszym przypadku mam kwadrans, w drugim dobrą godzinkę...
Przebiegła przez ulicę. Drzwi były oczywiście zamknięte. Obeszła klomb i podniosła jeden z kamieni skalnego ogródka. Pod nim w słoiku leżał pęczek zapasowych kluczy. Po chwili była już w środku.
Читать дальше