– No co? Mumii nie widziałeś? – parsknął zirytowany. – Wiem, jak wyglądam, ale mógłbyś wykazać odrobinę tolerancji.
Obejrzał zemdlonego.
– Dzikus z dalekiej Północy – zidentyfikował typ antropologiczny. – W dodatku nieogolony. Ano dobra, nie kijem go, to mieczem chepesz...
Następnie spokojnie i metodycznie pozrywał z siebie resztę bandaży. Z
zemdlonego ściągnął koszulę.
– Niewątpliwie jest to jeden z krajów barbarzyńskich – mruczał do siebie, zdejmując spodnie strażnika. – Tylko oni chodzą w czymś takim... Ano trudno, nie ma co wydziwiać. Dostosowujemy się do klimatu.
Przebrał się, założył na nogi trampki i zbadał swoje odbicie w szybie.
– Ujdzie – ocenił, krzywiąc się niemiłosiernie. – Tylko ta gęba, jak z sennego koszmaru. Trzeba jak najszybciej zdobyć oliwę. A skoro mam jakoś przetrwać w tym niegościnnym obcym świecie dalekiej przyszłości, powinienem zacząć od wtopienia się w tłum i pozyskania informacji.
Otworzył ponownie szafkę i zaczął grzebać w amuletach. Położył
nieprzytomnemu na czole oko udżat, na powiekach umieścił dwa skarabeusze.
Znowu się zakrzątnął po magazynie. Ku swej radości znalazł niewielki posążek bogini Bastet. Ustawił go obok miejsca pracy i wykonał przepisowe trzy pokłony.
– O pani, to ja, twój wierny kapłan i niewolnik Hefi. Zechciej znów użyczyć mi choć trochę mocy, bym nadal mógł ci służyć – szepnął.
Bogini użyczyła mu mocy. Skoncentrował się. Nawiązanie kontaktu telepatycznego z nieprzytomnym strażnikiem poszło jak z płatka. Hefi szybko odnalazł wejścia w głąb jaźni. O dziwo, nie były w żaden sposób zabezpieczone.
Starannie omijając pola nałogów, przepłynął przez umysł w poszukiwaniu pól kodów języka. Po godzinie zakończył poszukiwania w labiryncie duszy barbarzyńcy i wybudził się z transu.
– Dzień dobry – powiedział na próbę po polsku. – Jak się macie, towarzyszu?
Wrona orła nie pokona.
Akcent nie pasował do wzorca zaczerpniętego z umysłu zemdlonego, ale nie było już czasu na poprawki. Kapłan odczepił kółko z kluczami. Potem ułożył strażnika w sarkofagu i nakrył wiekiem.
– Dobra, może przez wachtę lub dwie nikt nie zauważy – mruknął. – A teraz chodu. Ukradnę konia lub wielbłąda i znikam...
Posążek wpuścił w kieszeń, przecież nie zostawi wizerunku bogini w rękach pogan.
– Ha. A jednak musieli mieć jakieś kontakty z Rzymem – stwierdził, obracając klucz w zamku. – Zupełnie podobna technika.
Zamknął magazyn i po marmurowych schodkach zszedł na dół do portierni.
Wyszedł przed budynek.
– Na święte papirusy Tota! – wykrzyknął, rozglądając się po okolicy. – A cóż to za fikuśna architektura!? Ale trzeba przyznać, że z rozmachem budują, choć szpetnie...
Socrealizm najwyraźniej nie przypadł mu do gustu. Na frontonie leżącej obok muzeum siedziby PZPR widniał czerwony transparent ozdobiony białymi literami.
– „Naród z Partią” – odczytał kapłan. – I litery rzymskie, i styl propagandy jakby podobny... Widać ta ich prymitywna cywilizacja zrobiła wrażenie na dzikusach, bo sporo skopiowali... Ciekawe, swoją drogą, który jest rok.
Długą chwilę podziwiał samochody mknące ulicami.
– Rydwany bez koni – mruknął. – Niezły pomysł, w sam raz recepta na nasz kryzys paliwowy. Tyle owsa wysyłamy przecież ostatnio do Italii. Ile asfaltu –
szepnął, z podziwem patrząc na nawierzchnię.
Pociągnął nosem i przez jadowitą woń spalin wyczuł zapach Wisły.
– Rzeka to zawsze dobra droga ucieczki. Ukradnę felukę i pożegluję na południe
– podjął natychmiastową decyzję. – Dopłynę, dokąd się da, przejdę przez Alpy, poszukam rzek płynących na południe, a potem się zobaczy.
Ruszył estakadą mostu Poniatowskiego. Szedł i szedł, teren obniżał się wyraźnie, ale rzeki ciągle nie było widać. Mięśnie zastałe od dwu tysięcy lat i nadal zesztywniałe stawy nie ułatwiały mu wędrówki.
– To na nic – mruknął wreszcie. – Trzeba złapać podwodę.
Już wcześniej spostrzegł, że mijające go pojazdy są przeważnie czteroosobowe, ale z reguły zajęte jest tylko jedno miejsce.
– Ten duży niebieski rydwan będzie chyba najlepszy – ocenił.
Wyszedł na środek jezdni i zamachał. Milicyjna nyska uderzyła go w pędzie.
Wyleciał w powietrze jak z procy i przeleciawszy nad barierką estakady, runął ciężko na trawnik jakieś trzydzieści metrów dalej i dwadzieścia metrów niżej.
– Mumia z wozu, osłom lżej – westchnął ciężko i stracił przytomność.
Gosia dreptała sobie w dół Agrykolą, ubrana w ciuszki zdobyte swego czasu na
bazarze Różyckiego. W piękny sobotni poranek nogi same niosły ją na spacer.
Pospaceruję po Łazienkach, pomyślała sobie. Nacieszę się słońcem, póki nie parzy mi skóry, poczytam coś może, popatrzę na łabędzie... Kto powiedział, że wampiry muszą stale siedzieć w grobowcach? I że muszą ubierać się w suknie do kostek?... Dwudziesty wiek mamy!
Mijający ją staruszek przełknął głośno ślinę. Obciągnęła odruchowo kusą mini, ale dużo to nie pomogło. Czy z dołu, czy z góry, połowę pupy i tak zawsze miała na wierzchu. Jakiś samochód zachrzęścił kołami na żwirze. Gosia obejrzała się. Zaraz, zaraz, ten mercedes, ach tak... Rozpoznała kierowcę i uśmiechnęła się szeroko.
– Witaj, moja piękna! – Greg zaparkował przy krawężniku i opuścił boczną szybę. – Dokąd to podążasz?
– Och, tak chodzę bez celu... A może – spojrzała na niego spod oka – jeśli masz chwilę, przespacerujesz się ze mną po Łazienkach?
– Z przyjemnością. – Skinął głową. – Wsiadaj, podjedziemy pod bramę.
Zaparkowali mercedesa w chaszczach przy płocie oznaczonym tabliczką Teren ambasady Danii i po chwili szli już alejką w stronę pałacu.
– Jak jesiennie – westchnął wilkołak. – Ciepło, ale czuje się już w powietrzu zapowiedź chłodniejszych dni... I te zapachy, prawie jak w lesie.
– No – odparła. – Faktycznie. Drzew tu tyle nasadzili. Niewiele czuję. Jakby mi trochę nos wysiadł po śmierci. Za to krew jestem w stanie wywęszyć z odległości kilkuset metrów.
– Mnie też to czeka – dodał. – Widzisz, teraz mam wilczy węch. Wtedy na cmentarzu znalazłem twój grobowiec po zapachu... Gdy przestanę się zmieniać, nos pozostanie wyłącznie ludzki. Lubię się włóczyć po parku – zmienił temat. – A Łazienki są naprawdę piękne o tej porze roku. Problem w tym, że nie mam z kim spacerować – westchnął.
– Nie masz w klasie żadnej miłej koleżanki? – zdziwiła się.
– Jest kilka, ale to kosmiczne idiotki. Zabujały się w Limahlu i świata poza nim nie widzą.
– Coś podobnego!? – mruknęła, usiłując ukryć zażenowanie.
– Czy mógłbym cię zaprosić na kawę i ciastko?
– To bardzo miło z twojej strony – westchnęła smutno. – Ale my nie jemy...
Krew dostarcza nam całej niezbędnej do życia energii. Nie wiem, czy ludzkie jedzenie nie byłoby dla mnie wręcz szkodliwe.
Usiedli na ławeczce nad stawem. Greg patrzył na kaczki. Było ciepło, sennie i jakby trochę romantycznie.
– Ja też nie miałam z kim spacerować po parku – pożaliła się. – Mój chłopak spędzał weekendy, handlując na Skrze.
– Jesteś fajną dziewczyną. I ładna, i do rzeczy, i pogadać można... Większość wampirów to pieprzeni rasiści – powiedział niemal płaczliwie. – Gardzą wilkołakami. A to wszystko z zazdrości.
– Zazdrości? – nie zrozumiała Gosia.
Читать дальше