– Ludzie nie wiedzą, co tracą – westchnął. – Delicje... Te sklepowe nie umywają się nawet do nich. Domowa robota. Cymes!
– To może pora się ożenić? – zasugerowała.
– Kobieta jest jak ruski bank. Wpłacasz pieniądze i nigdy już nie widzisz ich z powrotem – filozofował. – Zresztą może kiedyś się zdecyduję. – Po twarzy przebiegł
mu jakiś cień.
Wolała nie drążyć tematu. Wytarł usta serwetką i ruszyli dalej. Przeszli koło sporej grupy handlujących złotem. Mężczyźni i kobiety stali rzędem, wysuwając do przodu lewe przedramiona. Na nich wisiały dziesiątki łańcuszków i bransoletek.
Obok kilka kobiet rozczapierzało palce gęsto pokryte złotymi obrączkami i pierścionkami.
– To niby ma być prawdziwe złoto? – zdziwiła się dziewczyna.
– Przynajmniej większość – odparł. – To jest bazar i czasem trafi się na jakąś minę... Oczywiście stałego klienta raczej nie okantują, ale jeśli zobaczą, że frajer z daleka, to może być różnie. A czemu pytasz? Chcesz sobie coś kupić?
– Nie. Tylko tak się zastanawiałam, czemu to wszystko takie czerwonawe?
– Bo to złoto dukatowe. Przemyt z ZSRR – wyjaśnił. – Ruscy dodają do stopu więcej miedzi, stąd trochę inny kolor...
W uliczce prowadzącej w stronę ulicy Ząbkowskiej siedziała masa dziadków, weteranów bazarowego życia, handlujących wszelkiego rodzaju „antykami”, czyli przeważnie straszliwym szmelcem. Tu widziano Zęgę, zaglądał godzinę temu i pytał
o szelak.
– Ciepło, ciepło – mruknął pan Tomasz.
– Co to jest szelak?
– Taka egzotyczna żywica używana do renowacji antycznych mebli. Nie do zdobycia w zasadzie, chyba że ktoś ma przedwojenny zapas. Skoro nasz klient szuka szelaku, to znaczy, że biureczko ciągle jest u niego i że jeszcze je dopieszcza, zanim komuś opchnie, albo że pucując mebelek, zużył zapasik i teraz musi go pilnie uzupełnić.
– Pasztecik, świeżutki, z dziczyzny – zachęcał wąsaty wiarus w zielonej pseudomyśliwskiej kurtce.
– Najdziksze, co ten pasztet widział, to chłopa z bagnetem w dłoni oprawiającego świnię... – burknął muzealnik pod nosem. – Istny łowca jeleni.
– Pasztet z jelenia? – zdziwiła się.
– Raczej dla jeleni – sprostował.
– Chyba rozumiem. To co w takim razie jest na tych kasetach? – Wskazała stoisko obok. Piętrzył się na nim stosik kaset wideo opatrzonych tytułem Łowca jeleni , wystukanym pracowicie na maszynie do pisania.
– A co ma być? Film taki z Robertem De Niro. – Jej przewodnik wzruszył
ramionami i przyspieszył kroku.
Skołowana Gosia podążyła za nim. Zajrzeli do bukinistów, ale i oni nie widzieli Zęgi.
– Niedobrze – mruknął. – Dziad się przed nami chowa.
– Dlaczego tak pan sądzi?
– Bo już byśmy na niego wpadli albo sam by nas znalazł. Ten bazar działa trochę jak żywy organizm. Wiesz, komórki czuciowe, nerwy, impulsy biegną... Układ współczulny, czy jak to się nazywa. Igłę wbijesz, mięsień się kurczy. Akcja i reakcja...
A my jesteśmy taką szpilą.
– A mózg? – zaciekawiła się.
– Co mózg?
– Impulsy nerwowe zazwyczaj biegną do mózgu. Skoro bazar ma układ nerwowy, powinien też...
– Milicja nigdy tego nie udowodniła. No nic, jeśli nie znajdziemy go dziś, w najgorszym razie zajdziemy tu jutro. Poszukam jeszcze tylko gumy do podzelowania...
– Kurteczka dla córeczki – zachęcił go jakiś naręczniak. – Prawie nowa, szwedzka. Co ja mówię, „prawie”! Niemal zupełnie nowa, jeszcze nigdy nie była prana!
– To nie jest moja córka – warknął pan Tomasz.
– Nie córeczka... A, to w takim razie to będzie lepsze. – Niezrażony handlarz wyciągnął coś ogniście czerwonego, ozdobionego czarną koronką i intensywnie błyszczącymi cekinami. – Na wieczór, na rano. Figurę modeluje, plecki prostuje, cycusie podnosi. Prawdziwy gorsecik prosto z francuskiego...
Ale oni szli już dalej.
– Uwaga, kupujący! Mówi milicja! – wychrypiał nieoczekiwanie megafon. –
Informujemy o rozpoczęciu akcji sprawdzania tożsamości. Wszystkie wyjścia są obstawione! Prosimy o stopniowe opuszczanie placu. Wszyscy wychodzący będą legitymowani i rewidowani. Sprzedawcy zobowiązani są do pozostania przy swoich stanowiskach.
Tłum zamarł na ułamek sekundy i ruszył jak zacięty batem. Wybuchło istne piekło. Handlujący z ręki cisnęli towar na ziemię i wmieszali się w tłum, udając klientów. Masa ludzka runęła w panice wąskimi zaułkami wśród budek, usiłując zwiać bramami na ulice Ząbkowską i Brzeską, ale i tam stał szczelny kordon błękitnych mundurów. Kilka kramów pospiesznie zatrzaskiwano.
– Mówił pan, że bazar ma system nerwowy. – Gosia rozejrzała się wokoło. – I że jest jak zwierzę...
– Zła analogia może – zadumał się muzealnik. – Bazar jest jak kopiec mrówek –
rozważał.
– I właśnie stado dzików przyszło go rozgrzebać. Masz jakieś dokumenty?
Legitymację szkolną czy coś?
– No skąd miałabym mieć? W domu zostały. Poza tym oficjalnie nie żyję...
– Czyli lepiej, żebyś nie wpadła w ich łapy... Ajaj... No to mamy problem, bo ja też powinienem teraz być w robocie.
– Może jak wyszczerzę zęby...
– To co?
– No, kły mam. Uciekną i przejdziemy?
– Dziecko, to socjalistyczni milicjanci. Nawet nie wiesz, jak im na szkoleniach mózgi piorą. Duchy, wampiry, upiory, wróżki, czarodzieje dla nich w ogóle nie istnieją. Nie uwierzą w twoje istnienie, nawet jak kilku zagryziesz. To do bólu typowi mugole.
– Kto to są mugole?
– No tacy, którzy nie wierzą w nic, co niezwykłe. Klapki na oczach. Racjonaliści–
ateiści.
– Dziwne jakieś słowo... – zmarszczyła brwi.
– Anglicyzm chyba, nie wiem dokładnie, skąd to się wzięło ani jak to tłumaczyć na nasze. Wokół rozgrywały się tymczasem dantejskie sceny. Ludzie zachowywali się zupełnie jak stado zwierząt zagonione w pułapkę. Jakiś dzieciak siedział i płakał, ktoś pospiesznie upychał dolary w cholewie buta.
– W razie stawiania oporu milicja bez wahania użyje broni! – zagrzmiał
megafon. – A zwłaszcza pałek!
Ludzie biegali w prawo i w lewo, szukając wyjścia z pułapki. Pan Tomasz pochylił
się nad stosem porzuconego w błocie towaru. Wyciągnął miniówę z tureckiego jeansu ozdobioną cekinami.
– Chyba twój rozmiar? – Rzucił Gosi.
Przymierzyła do ciała.
– No mój...
– Masz jeszcze spodnie, wygodniej ci w nich będzie hasać niż w tej trumiennej kiecce. Bierz, to wszystko i tak na zmarnowanie pójdzie... – westchnął i wygrzebawszy elegancką skórzaną teczkę, przesypał do środka klamoty ze swojej.
Owinął szyję tureckim szaliczkiem w kolorze odblaskowej zieleni. Wygrzebał
jeszcze parę spodni i sprawdziwszy metkę, zadowolony schował do nowej teczki.
– A teraz za mną – warknął. – Jeśli chcesz żyć... to jest, chciałem powiedzieć... A, pal diabli! – zirytował się.
– Idę, idę.
Poprowadził ją najbardziej usyfionymi zaułkami, wcinającymi się między najstarsze budy, aż wreszcie stanęli przed najbardziej zapuszczoną. Wyglądała na zamkniętą od dziesięcioleci. W błocie przed drzwiami stało kilku bazarowych cwaniaczków.
– Zenuś, no otwórz, ptaszyno, wiemy, że tam jesteś – prosił postawny bysior w skórzanej kurtce. darmo.
– Jestem, ale nie otworzę – dobiegło ze środka.
– Zenuś, ale otwórz, bo znowu puścimy ci budę z dymem – zasugerował drugi.
– Zrzucicie się, uzbieracie dwieście dolarów, to otworzę – warknęła buda.
Читать дальше