Stare meble, dokumenty, zapiski, książki...
– Coś pan, tu nic takiego nie ma. Mieszkam tu od miesiąca. Było biurko, jeszcze przedwojenne, wielkie takie jak lokomotywa, po poprzednich lokatorach zostało, a może i starsze jeszcze. W podłogę wrosło, a ważyło tyle, że z miejsca ruszyć się nie dawało. Czysta dębina.
Tom je sprzedała. Po kiego mi graty w domu?
– A komu pani sprzedała? – zainteresował się. – I co najważniejsze, kiedy?
– A co ja z tego będę miała?
Otworzył teczkę i wyjął rolkę papieru toaletowego.
– Drobny dowód naszej wdzięczności.
Na widok deficytowego towaru oczy kobiety rozbłysły z trudem maskowaną chciwością.
– Trzy rolki – syknęła. – Albo dolara.
– Trzech nie mam – zasępił się. – To może dolara...
Wysupłał banknot z portfela. Kobieta stanowczym ruchem zabrała mu papierek, drugą ręką wyrwała rolkę papieru.
– Chwila! – zdenerwował się.
– Dolar i rolka, to moje ostatnie słowo!
– Niech będzie. – Gosia uspokoiła starego gestem. – A więc gdzie mamy szukać tego biurka?
– Na bazarze Różyckiego jest taki stary dziadek, który handluje różnymi gratami.
Mebelkami znaczy. Z opaską na oku i bez dwu palców. Jego zapytałam. Przyszedł z dwoma takimi młodymi i zabrali. Dziesięć dolarów dał – pochwaliła się. – Dwu tygodni nie będzie...
– Dziękuję serdecznie za informację. – Stary muzealnik ukłonił się głęboko. –
Bardzo nam pani pomogła.
– Czy ta informacja jest cokolwiek warta? – zastanawiała się Gosia, gdy schodzili po trzeszczących schodach.
– Dlaczego nie? – zdziwił się pan Tomasz.
– Nie wiemy nawet, czy to było jego biurko.
– Na pewno jego – stwierdził.
– Wielkie i ciężkie, znaczy przedwojenne. Tu po wojnie nie mieszkał już absolutnie nikt, komu taki mebel mógłby się przydać. Dedukcja, moja droga. Nie czytałaś książek o Sherlocku Holmesie?
– Hmmm...
– Poza tym skoro Ludwik Zęga dał za nie dziesięć dolarów, to znaczy, że warte było co najmniej setkę. Albo było warte dziesięć, ale i tak sprzeda za setkę. To stary praski cwaniak, kuty na cztery nogi stolarz kombinator.
– Zna go pan?
– No ba... Niejeden raz się z nim zdrowo uszarpałem, gdy jeszcze pracowałem dla ministerstwa. Ruszamy, szkoda czasu. W dwa tygodnie, jak się postarał, zdążył je ładnie odczyścić. Teraz pewnie szuka kupca.
Od strony ulicy Targowej na chodniku rozłożyła się forpoczta bazaru, kilku dziadków na stolikach i gazetach prezentowało deficytowe towary: gumki do wentyli, kostki pumeksu, gumowe rękawiczki. Pan Tomasz, pogwizdując pod nosem, minął ich niespiesznie. Przeszli przez bramę. Na placyku stali naręczacy, trzymający oburącz po kilka par spodni.
– Co potrzeba? – zagadnął stojący tam dyżurny kombinator. – Może złoty łańcuszek albo zegarek elektroniczny? Nowiutki.
– A nawet jeszcze ciepły... – mruknął pod nosem muzealnik i zbył go uprzejmym gestem ręki.
Całą przestrzeń bazaru ciasno wypełniały budy i budki zbite z dech, pomalowane olejną farbą na zielono. Między nimi rozciągnięto płachty plastiku, rozstawiono stojaki i wieszaki.
– A niech mnie!
Gosia rozglądała się wokoło z rozdziawionymi ustami. Nigdy dotąd nie zapuściła się aż tutaj, ba, rzadko w ogóle bywała po tej stronie Wisły. Teraz zdumiona chłonęła obraz nieprawdopodobnego dobrobytu. Setki tureckich jeansowych kurtek lśniły śnieżną bielą podpinek z syntetycznego misia. Pęki szaliczków z akrylu w odblaskowych barwach połyskiwały w słońcu. Jakaś kobieta pospiesznie doszywała do skarpetek małe haftowane krokodylki.
Pan Tomasz szedł równym krokiem, kierując się wprost ku sercu targowiska.
– Karteczka, karteczka, karteczka – mamrotała zakutana w chustkę babina, siedząca na składanym stołeczku.
– Na mięso, na cukier, na masełko...
– I może jeszcze talon na fiacika? – zakpił. Baba otaksowała go czujnym spojrzeniem.
– Talonów nie mam, ale za walutę mogę załatwić – powiedziała półgłosem.
– Karteczka, karteczka, karteczka – widząc brak zainteresowania, podjęła reklamę towaru. Minęli stoisko z artykułami kolonialnymi. Gosia na widok bananów wytrzeszczyła oczy.
– Skąd oni to mają? – zdziwiła się.
– Ze sklepów dla ubecji albo z Peweksu – wzruszył ramionami muzealnik.
– W tym kraju niby nic nie ma i nic się nie da zrobić, ale jak trochę pokombinować, to wszystko jest i wszystko da się załatwić...
Niestety, buda Zęgi była zamknięta. Tylko do dech przyszpilono czarno–białe fotki przedstawiające różne mebelki.
– Jest i nasze biureczko. – Pan Tomasz wskazał jedną z nich. – Znaczy się już odpucował na wysoki połysk i jest do kupienia...
– Skąd pan wie, że to nasze?
– Dedukcja, moja droga. Wielkie, ciężkie, dębowe i przedwojenne. Aż cztery
cechy opisu pokrywają się z tym, co widzimy.
Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu, widząc zadufanie i bezkrytyczną pewność siebie starego muzealnika.
– Ale tego faceta tu nie ma... – zauważyła.
– Był rano, rozwiesił fotki i teraz gania gdzieś po terenie. Zaraz go namierzymy.
Dwaj bazarowi dżentelmeni na odwróconej beczce grali w trzy karty. Wokół stał
tłumek podekscytowanych frajerów. Wreszcie poszukiwacze doszli do wysokiego murowanego budynku mieszczącego komis. Na rogu nad walizką pełną przedwojennych groszaków siedział spasiony handlarz.
– ...bry – przywitał go pan Tomasz. – Szukam pana Zęgi.
– ...ry. – Mężczyzna skinął głową. – Kręci się gdzieś po placu. Jak zajdzie, to powiem, żeby się porozglądał.
Powędrowali dalej. Za budynkiem babiny w chustkach oferowały gołąbki, knedle i pierogi. Gotowe dania stały w wielkich słojach owiniętych szmatami. Chętnym kobiety nakładały jedzenie do plastikowych misek.
– Pyzy, gorące pyzy – zachęcała jedna.
– Jesteś głodna? – Pan Tomasz spojrzał na towarzyszkę z błyskiem w oku.
– Będę za jakieś trzy tygodnie – wyjaśniła. – Na razie upolowałam jednego i starczy... – urwała niepewna, czy wypada zagłębiać się w szczegóły.
– A, no tak. Zapomniałem. Wy nie jecie, tylko... Ale skoro już tu jesteśmy, to ja sobie coś wrzucę na ząb. To dobre żarełko, wedle starych receptur robione –
powiedział, widząc jej zdegustowaną minę. – I pomyśl tylko, niektóre z tych kobiet stały tu jeszcze za cara. No, może za cara to nie. Ale przed wojną to na pewno.
Wieczorem lepią, rano gotują i na bazar. I tak przez siedemdziesiąt lat. To jest doświadczenie!
– Ale warunki sanitarne...
– Toż we własnym domu gotują, no nie? A na tym bazarze rozbito głowę tylu kapusiom z sanepidu, że dawno już żaden tu nie zagląda. Raporty z kontroli na Różycu piszą sobie w biurze. Mnie w każdym razie nigdy nie zaszkodziło nic, co tutaj jadłem.
Pogadał chwilę i z pełną michą stanął przy ścianie. Przybito tu mikroskopijną półeczkę dla ułatwienia konsumpcji.
– Przecież to... Ja bym się w życiu nie odważyła – mruknęła dziewczyna, patrząc, jak pałaszuje pyzy.
– To może pora choć raz spróbować? Skoro i tak nie żyjesz... – Puścił do niej oko.
Wymówiła się. Prawdę powiedziawszy, od przebudzenia w trumnie nic nie jadła.
W ogóle nie miała apetytu.
Hmm – zadumała się. – My, wampiry, odżywiamy się krwią. Ciekawe, co by się stało, gdybym zjadła coś bardziej treściwego? Przeleci przeze mnie niestrawione czy jak?
Muzealnik pałaszował pyzy aż mu się uszy trzęsły.
Читать дальше