– Zenek, łachmyto, otwieraj! – odwarknął pan Tomasz. – Przez wzgląd na stare czasy! Drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha, w szparze łypnęło kaprawe oko.
– A niech mnie, przecież to Pan Samochodzik! Pan i córeczka wchodzicie oczywiście za darmo.
– To nie jest moja córka – wściekł się. – I skończcie wreszcie z tym idiotycznym przezwiskiem. Wiem, że mój trabancik po połataniu trochę dziwnie wygląda, ale każdy jeździ takim autem, na jakie go stać!
– Córeczka czy nie, zwał jak zwał. – Zenek uśmiechnął się obleśnie i puścił oko do Gosi. – A wy – warknął do cwaniaczków – pliczek zielonych naszykowany?
– Pan Samochodzik – burknął jeden, odliczając papierki. – Co za czasy parszywe.
Jak kto samochody z parkingów podprowadza, to za darmo lezie, a uczciwy cinkciarz musi walutą za ratunek bulić!?
Pan Tomasz, holując za sobą dziewczynę, przecisnął się wąskim przejściem wśród kartonów z cholera wie czym. W kącie budy czerniała dziura w podłodze.
Zeszli po drabinie i znaleźli się w wąskim, ciemnym lochu.
– Co to za miejsce? – zapytała Gosia, rozglądając się wokoło.
Pod bazarem ciągnął się cały labirynt korytarzy. Połyskiwały latarki. Dziesiątki uciekinierów umykały gdzieś w mrok.
– No cóż, sama rozumiesz, że bazar, aby trwać, musi posiadać sprawny system pozwalający na ewakuację wybranych jednostek i najcenniejszych towarów. Tak jak w kopcu mrówek istnieją podziemne tunele.
Ruszyli przez mrok. Nieoczekiwanie dziewczyna poczuła czyjąś dłoń na swoim pośladku. Odwróciła się, kłapiąc wściekle zębami.
– Łapy przy sobie! – ryknęła.
– To nie ja!
Faktycznie pan Tomasz stał o dobre pół metra za daleko.
– Ktoś mnie smyrnął po tyłku!
– Pewnie duchy – wzdrygnął się. – Wiesz, w tych lochach pogrzebano niejednego wścibskiego ubeka...
Powędrowali dalej. Muzealnik najwyraźniej dobrze znał drogę. Po kolejnej drabince wyszli na powierzchnię. Znaleźli się w małej komórce. Drzwi zamknięte były tylko na haczyk. Po chwili byli na podwórzu czynszówki gdzieś przy ulicy Wójcika. W ślad za nimi z tuneli wychynęło jeszcze kilku cwaniaczków. W torbach i walizach wynosili ze strefy zagrożenia rozmaity towar.
– No i widzisz? Wykaraskaliśmy się – powiedział zadowolony pan Tomasz.
– Dziękuję za ratunek. – Uśmiechnęła się.
– A dostanę całuska? – Oczka znowu robiły mu się maślane.
– Jasne – syknęła drapieżnie.
– Co ty! Tylko żartowałem. – Odskoczył na bezpieczną odległość. – Ani mi w głowie deprawować niewinne dziewczęta!
Powoli doszli do Targowej. Po drugiej stronie ulicy, gdzie zaparkowały suki, aż się niebieściło od milicji.
– Mówiłem, że towar na zmarnowanie pójdzie... Tyle dobra! – rozpaczał
muzealnik, widząc, jak funkcjonariusze ładują na ciężarówkę całe naręcza rozmaitych ciuchów. – No trudno, dziś już nic nie zdziałamy. Jutro o tej samej porze u mnie – zakomenderował. – Zęga się pewnie przyczai, to go dostaniemy w pracowni.
– Wie pan, gdzie on ma pracownię?
– Zmienia je jak rękawiczki, ale spoko. Znajdziemy...
Pożegnali się obok przystanku. Pan Samochodzik złapał sobie trzynastkę, Gosia poszła kawałek w stronę Kijowskiej i wsiadła do siódemki.
Teraz dopiero mogła obejrzeć ściskany pod pachą łup. Miniówa była fantastyczna. Kusa, szerokości przepaski biodrowej Aborygena. Dobry błękitny jeans, solidnie sprany do białego, nabity nitami. Spodnie też niczego sobie.
Kurde, będę w tym wyglądać lepiej niż Iwona, ucieszyła się. Nawet jeśli nie
znajdziemy tego całego Necronomiconu , to i tak się opyla. Za poszukiwania buli Marek, a ja za bezdurno dwa fantastyczne ciuchy zdobyłam!
Ślusarz wrócił już z roboty. Ściągnął drelich, przebrał się, a teraz siedział w łazience, szorując ręce pastą bhp.
– I co ciekawego powiesz? – zagadnął podopieczną. – Jak wasze poszukiwania?
– Przecież to kompletny wariat! – wybuchła Gosia.
– Ale w jego szaleństwie jest metoda – uspokoił ją.
– No przyznam, namierzył mieszkanie tego całego Szota bardzo zgrabnie. Ale potem cały dzień tropiliśmy po bazarze jakiegoś Zęgę. Mało nas milicja nie spałowała.
– Zaufaj panu Tomaszowi.
– Już prędzej zaufam Urbanowi! Zamiast książki szuka jakiegoś biurka! W
dodatku to totalny zboczeniec!
– Zaczepiał cię?
– Chyba na szczęście nie lubi wampirów...
– Ale prezenty dał niezłe. – Rzucił okiem na ściskane przez nią fatałaszki.
– Podrywa cię.
– To są łupy, a nie prezenty – mruknęła i zaszyła się w pokoju.
Straszną miała ochotę, by przymierzyć ciuchy. Po chwili wyszła odmieniona.
Gospodarz otaksował ją wzrokiem.
– Fiu, fiu – gwizdnął. – Oko można sobie zwichnąć. Sam szczyt waszej szczeniackiej mody... Zostajesz na noc?
– Pójdę spać do siebie – burknęła obrażona.
– Jak sobie życzysz. Weź na drogę śpiwór, będzie ci wygodniej...
Ściągnął z pawlacza ortalionowy worek. Wzięła go bez słowa i wyszła.
Radek wrócił do domu wściekły jak osa. Luna na jego widok machnęła przyjaźnie ogonem.
– Co to się, kurde, porobiło? – wyklinał pod nosem. – Jak ten kraj ma funkcjonować, skoro nawet na kartki nie można kupić benzyny!
Spojrzał na psa, oczekując rady, ale ten milczał jak zaklęty. Student cisnął ze złością teczkę pod wieszak. Drzwi pokoju babci skrzypnęły i uchyliły się na szerokość łańcucha.
– A po co ci ta benzynka, wnusiu?
– Nie babci zakichany interes!
– A mnie się wydaje, że chciałeś jej użyć jako rozpuszczalnika dla wywabienia, jak to powiedzieliście, plamy na honorze partyjnej rodziny – zachichotała.
– Przeczytałem wszystko, co udało mi się zdobyć na temat wampirów – odparł
już łagodniej. – Idę o zakład, że sypia w naszym rodzinnym grobowcu...
– Wysoce prawdopodobne – przyznała staruszka.
– I wydaje mi się, że pomysł miałeś zasadniczo dobry...
– Dobry czy nie, paliwa nie ma... Poza tym co to babcię obchodzi?
– Ano obchodzi o tyle – staruszka skrzywiła się niemiłosiernie.
– Że w tej akurat sprawie jesteśmy sojusznikami.
– A to dlaczego?
– A co ty sobie myślisz, smarkaczu? Jesteś zupełnie jak twój ojciec, trzęsiecie się tylko o dostęp do żłoba! I boicie się jedynie o własną czerwoną przyszłość! A ilu niewinnych ludzi ta mała wyssie, macie gdzieś.
– Eeee... Nie rozumiem. I ten sojusz?
– Ty chcesz ją ukatrupić, żeby ratować zadek, a ja w interesie ogólnospołecznym!
– oznajmiła z godnością.
– Yyyyy. No to faktycznie interesy partii i ciemnogrodu są tu zbieżne. Ale coś za coś.
Więc jeśliby przypadkiem w Wolnej Europie czy w Głosie Ameryki podali, gdzie w Warszawie można kupić benzynę, to niech mi babcia powie...
– Ech, ty kretynie.
Drzwi zatrzasnęły się, zazgrzytał zdejmowany łańcuch i wejście do sanktuarium starszej pani stanęło otworem.
– Właź! – warknęła.
Student onieśmielony przekroczył próg. Pokój przypominał nieco magazyn. Całą jedną ścianę zajmował regał, na którego półkach leżały stosy deficytowych dóbr.
Były wśród nich ręczniki frotté, świece, pęki sznurowadeł, kryształowe wazony, flaszki ze spirytusem, paczki kawy i herbaty...
Rany, ma nawet czosnek!
Na widok tak obłędnego bogactwa poczuł kompletny zamęt w głowie. W życiu nie widział tylu deficytowych towarów naraz.
Читать дальше