– Tylko tu, na cmentarzu, możemy przez chwilę być razem.
– Wasze dokumenty! – burknął milicjant.
– Zostaw gówniarzy – powiedział towarzyszący mu cywil. – Nie ma czasu.
– Won do domu! – warknął gliniarz. – I nie plączcie się tu o zmroku! Nocą na cmentarzu jest niebezpiecznie.
Nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać, umknęli jak zające. Przed cmentarzem nieznajomy miał zaparkowanego mercedesika.
Nie dość, że przystojniak, to jeszcze dziany. Pewnie syn prywatnej inicjatywy albo badylarzy, pomyślała. I chyba wpadłam mu w oko...
Z kurtuazją otworzył jej drzwiczki. Wsiadła.
– Odwiozę cię do ślusarza Marka – powiedział wybawca. – Twój grób na
Powązkach nie jest już bezpieczny.
– Co? Ach tak, do Marka... – przytaknęła roztargniona.
Liczyła na to, że zabierze ją do swojego domu. Ruszyli. Prowadził spokojnie, ale na jego twarzy malowała się dziwna melancholia.
– Nawet nie wiem, jak masz na imię – zagadnęła, gdy jechali przez most Śląsko–
Dąbrowski.
– Grzegorz. Ale kumple mówią mi Greg – odparł. – A ty jesteś hrabina Małgorzata...
– Skąd wiesz?
– Wieści szybko się rozchodzą. Wystarczy dobrze ucho do nagrobka przyłożyć.
Nie była pewna, czy to żart, więc milczała. Po chwili jechali już po kocich łbach Ząbkowskiej.
– Jest i pan Marek. – Greg zaparkował przed samem.
Rzeczywiście ślusarz stał opodal, wpatrując się w oświetloną witrynę nieczynnej już księgarni. Słysząc hamujący samochód, odwrócił się w ich stronę.
– Kiedy się znowu zobaczymy? – wypaliła Gosia.
– Może jeszcze będzie okazja. – Grzegorz posłał jej smutny uśmiech. – Tylko mnie wtedy nie wyssij.
Wysiadła. Jej wybawca najwyraźniej chciał uniknąć spotkania ze znajomym Gosi, bo wrzucił tylny bieg i umknął.
– Czego chciał od ciebie ten wilkołak? – zapytał surowo Marek.
– Wilkołak? – Wytrzeszczyła oczy.
– A myślałaś, że kto?
Zaczęła opowiadać. Słuchając jej, rozpogodził się.
– Uratował cię przed babcią... Nie sądziłem, że któryś z tej bandy jest zdolny do takiego altruizmu. Może dlatego, że to już jego czas zamknięcia – mruknął.
Ruszyli i niebawem byli na Kawęczyńskiej.
– Nie zadawaj się z wilkołakami – przykazał surowo Marek. – Mają swoje narowy.
– Kocham go – oświadczyła stanowczo.
– Zgłupiałaś? Jak już musisz kogoś kochać, to kupię ci nowe zdjęcie Limahla!
– Chrzanię Limahla! Greg jest ładniejszy, milszy, fajniejszy, nie jest homo... –
machnęła ręką.
– Mogę z nim chodzić na razie platonicznie!
– Dziecko, to bez sensu – westchnął Marek.
– Dlaczego bez sensu? – warknęła.
– Jest fajniejszy niż Limahl!
– On jest wilkołakiem – powtórzył z naciskiem.
– To co? Nie wolno nam się z takimi bzykać czy jak? A może ty jesteś jakimś rasistą? – zmrużyła oczy.
– Że to niby inny gatunek? Albo, ja wiem, zoofilia?
Ślusarz westchnął ciężko.
– No tak, ty nic nie rozumiesz... Zanim dojdzie do czegokolwiek... On ma już z
osiemnaście lat.
– Faktycznie, nic z tego nie rozumiem! – naburmuszyła się.
– Wilkołak przy każdej pełni zmienia się w wilka. Wilki żyją podobnie krótko jak psy. Czasem szesnaście, czasem osiemnaście lat. Bardzo sędziwy może pociągnąć dziewiętnaście, a jeden na kilkaset, w zoo, pod opieką weterynarza, ewentualnie dwadzieścia.
– Ale ten chłopak...
– Chłopak starzeje się jak człowiek. Ale wilk w nim starzeje się jak zwierzę.
Którejś nocy po prostu zmienia się w wilka, który jest za stary, żeby żyć.
– I rano znajdują go martwego... – szepnęła ze zgrozą.
– Nie, po prostu wilk w nim zdycha, a chłopak przestaje się zmieniać i od tej pory jest zwyczajnym ciepłym.
Gosia nie mogła się zdecydować, czy udawać nadąsaną, czy zrozpaczoną, więc gdy weszli do mieszkania, zaszyła się w mniejszym pokoiku i poszła spać.
Babcia i Radek zasapani wybiegli przez bramę od strony ulicy Tatarskiej.
Cmentarz za nimi huczał jak gniazdo os. Pokrzykiwania milicjantów, szum cmentarnych drzew, ujadanie psów tropiących, wszystko to tworzyło nieznośną kakofonię. Przed bramą stał milicyjny polonez.
Radek na ten widok zatrzymał się i z rezygnacją podniósł ręce.
– Co ty wyrabiasz, idioto? – parsknęła babcia.
Podeszła do auta i jednym uderzeniem kolby wybiła boczną szybę. Dwaj gliniarze siedzący w środku na ten widok rozdziawili usta.
– No co? Specjalnego zaproszenia potrzebujecie? – warknęła i wycelowała w nich pepeszę.
– Wypierdalać z wozu!
Obaj mundurowi umykali, że mało oficerek nie pogubili.
– Wsiadaj! – mruknęła staruszka, sadowiąc się za kierownicą.
– Trzeba się zmywać.
Wdusiła gaz do dechy. Po kwadransie student odzyskał zdolność rozumowania na tyle, by sobie obiecać, że już nigdy nie będzie lekceważył babci.
Starego muzealnika Gosia zastała przy śniadaniu. Zrobił sobie jajecznicę na kiełbasie parówkowej i teraz pałaszował aż mu się różowe uszka trzęsły.
– Wyobraź sobie, moja droga, znalazłem przed chwilą kawałek kości w parówce...
– I co z tego wynika? – nie zrozumiała.
– To niepodważalny dowód, że faktycznie wyrabia się je z mięsa! – zarechotał. –
Mam adres pracowni Zęgi – pochwalił się.
– Jak pan go zdobył? – Dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
– Z czasopisma „Relaks i kolekcjoner polski” – wyjaśnił z dumą. – Wśród ogłoszeń drobnych znalazłem jego reklamę. Nie podpisał się wprawdzie, sukinkot, ale nie ze mną te numery.
– To jak pan się, u licha, domyślił!?
– Główka pracuje. Zęga to chytrus, jakich mało. Zawsze pracuje sam, żeby nie dzielić się z żadnym uczniem sekretami fachu. Obdzwoniłem wszystkie zakłady, które miały warszawski numer kierunkowy, i jak tylko usłyszałem jego głos, odłożyłem słuchawkę.
– Genialne. I był tam adres?
– Adresu nie – westchnął. – Ale wziąłem książkę telefoniczną i ustaliłem, jaka to ulica. Pół nocy mi zeszło, zanim znalazłem! – Puszył się jak paw.
– A jeżeli nie zechce nam oddać biurka?
– To najpierw dam mu w ryja, a jak nie pomoże, będziemy go torturować.
– Ale w książce czytałam, że pan się brzydzi przemocą! – zdumiała się.
– Wypisują o mnie różne pierdoły. Ani słowa prawdy – parsknął. – Ot, na przykład, że dżudo trenowałem.
– A nie trenował pan?
– Trenowałem, ale boks i kung–fu.
Zgarnął resztę jajecznicy z talerza wprost do paszczy, popił kawą zbożową i był
gotów do drogi. Pół godzinki później wysiedli z czwórki przy ulicy Stalowej.
– To tutaj. – Muzealnik wskazał kamienicę. – Tu się zaszył, stary lis... Pewnie tam, gdzie okno zabite dechami.
Faktycznie, na parterze mieścił się kiedyś sklepik. Obecnie witryna straszyła bielą sosnowych dech i rdzewiejącymi główkami gwoździ. Zakład stolarski nie miał
od strony ulicy absolutnie żadnych oznaczeń. Pan Tomasz zapukał w okute blachą drzwi.
– Otwórz, wiem, że tam jesteś – burknął.
Drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Zęga wyglądał dokładnie tak, jak go opisała kobieta.
– A niech mnie, to przecież Pan Samochodzik! – ucieszył się.
– I to jeszcze z jakąś ładniutką, młodziutką harcereczką. Widzę, stary nicponiu, że gusta wciąż te same.
– Przestańcie z tym debilnym przezwiskiem. A poza tym to nie jest harcereczka –
Читать дальше