Marius Kowalik ze szlochem zerwał kamień z czoła. Otworzył oczy i mrugał
dłuższą chwilę. Te straszne i fascynujące zarazem obrazy wypadków odległej przyszłości ciągle stały mu przed oczyma jak powidok.
Całe ciało spływało lodowatym potem. Koszula lepiła się do pleców. Wstał z łoża, zatoczył się i zwymiotował do nocnika. Dzbanek zimnej wody, postawiony zawczasu przy oknie, pozwolił mu dojść do siebie.
- Ostatni raz - szepnął. - To był ostatni raz...
Umieścił kamień w skórzanej sakiewce, a tę z kolei wrzucił do skrzyni. Zatrzasnął
wieko, by znów choć okutym drewnem odgrodzić się od zniewalającej mocy klejnotu.
- Kowalik - szepnął. - Jestem Marius Kowalik, kupiec i obywatel miasta Gdańska.
Czar zielonego kryształu sprawiał, że czasem po przebudzeniu z transu nie był
pewien, kim jest i gdzie się znajduje. Miał wrażenie, jakby coś obcego zbrukało mu
duszę, lecz jednocześnie czuł wartość, niewyobrażalną wartość wiedzy, którą pozyskał w czasie tych wizji.
Usiadł nad szkicownikiem. Rysował z pamięci szalone obrazy. Niezwykłe lampy stojące wzdłuż ulicy i człowieka, który je zapalał przy pomocy długiej tyczki ze świecą.
Płonęła w nich nie oliwa, lecz jakieś specjalne powietrze płynące rurami. Ogromne domy, wysokością dorównujące wieżom kościelnym. Dziwaczne powozy konne, a niektóre nawet koni pozbawione. Wielkie witryny sklepowe, w których pyszniły się masy nieznanych mu towarów.
Narysował ulicę pokrytą kostką. Przyjrzał się szkicom budowli, dodał rynny.
Pociągnął linie na margines i zaostrzywszy pióro, zanotował uwagi.
- Ostatni raz - warknął. - To był ostatni raz... Niezależnie od tego, ile wiedzy przepadnie, nigdy więcej nie wyruszę na wędrówkę w przyszłość. Lepiej Markusa wypytać o szczegóły, niż zgubę wieczną lub szaleństwo ryzykować.
Wypił miarkę wina. Siniak na czole podszedł mu krwią, przyłożył więc doń leżący na parapecie nóż. Lodowate ostrze dawało ukojenie. Już nie myślał o dziwnym, obcym mieście. Ta podróż po ścieżkach ducha, wyprawa do wspomnień innego człowieka, już się zakończyła. Teraz musi być po prostu sobą, aż czar minie. Do tej pory zawsze mijał.
Za każdym razem wolniej.
Pochylił się nad kubkiem i długo wdychał opary z resztek alkoholu pozostałych na dnie. Tak długo, aż zabiły wspomnienie zapachów dalekiej przyszłości.
Włóczyłem się zaułkami Gdańska. Podeszwy skrzypiały od mrozu. Obok katedry zakutani w jakieś łachmany siedzieli trzej żebracy. Miałem garść drobnych, rzuciłem każdemu po miedziaku i przyspieszyłem kroku. Wyszedłem przez bramę na brzeg Motławy. Zimno było... Wpaść gdzieś na miarkę grzańca?
Wpadnij, wpadnij, kusił mnie diabeł. Marskość wątroby lub pijacki sen na mrozie to świetny sposób, by szybko i definitywnie opuścić tę epokę.
Puściłem jego podszepty mimo uszu. Nie. Za dużo ostatnio piję. Poza tym piję, żeby poprawić sobie nastrój, a to już zdecydowanie śliska ścieżka. Nieoczekiwanie przy krowim moście spostrzegłem znajomą rudą delię. Nikodem, niedawno poznany szlachcic, też mnie spostrzegł. Uściskaliśmy się.
- Cieszę się niezmiernie, że waści spotkałem - powiedział. - Tak rozmyślałem o waszej zgubie i postanowiłem języka zasięgnąć. Tedy do wójta żebraczego zaszedłem, z którym już wcześniej gadać mi przyszło, czyby kto z podległych mu dziadów w moich
włościach osiąść nie zechciał.
- Wójt żebraczy? - nie zrozumiałem.
- Od lat kilku, by w mieście porządek panował, nad żebrakami władzę ustanowiono - wyjaśnił. - Tedy wójtów swych mają, którzy im miejsca pod kościołami wyznaczają, a dbają przy tym, by jak kto zdrowy a silny, pracy szukał, miast miejsca kalekom i starcom zajmować.
- Przednia idea - pochwaliłem.
- Jeno z jej praktyką gorzej - westchnął. - W zeszłym roku trzech ugadałem, z czego jeden ubieżał, w tym roku wyrobnice dwie mi naraił, z których może i pożytek będzie... Ale żebracy to oczy i uszy miasta, więc za język go pociągnąłem i ciekawą rzecz mi powiedział. Ktoś już takich kamieni zielonych szukał. Powiadają, że czasem się takowe znajduje, nie jest to jednak rzecz bezpieczna, bo czarownikom do sztuk magicznych zdatna... Wy zaś na maga ani alchemika nie wyglądacie.
- To pamiątka po przyjacielu - wyjaśniłem. - Kto kamienia szukał?
- Tego mi zdradzić nie chciał, mniemam jednak, że ktoś z gildii złodziejskiej. Tak mi to wyglądało. Żebracy często się z rozmaitą hołotą zadają. - Splunął.
Zaskoczył mnie. Ktoś szuka scalaka? Jakaś lokalna mafia? Co, u diabła? Ukradli mi to, a potem pogryźli się o łup? Nie, to kompletnie bez sensu.
- Dziękuję waści za pomoc. - Skłoniłem się grzecznie.
- Taka tam pomoc. - Wzruszył ramionami.
- Pomysłu nie miałem, gdzie szukać tego artefaktu - westchnąłem.
Doszliśmy do Żurawia. Wielki dźwig, pokryty gęsto soplami lodu, odpoczywał po sezonie.
- Jakie to zmyślne. - Mój rozmówca, zadarłszy głowę, podziwiał koła kieratowe, przekładnie, liny i łańcuchy. - Odrysowałem sobie nawet na karcie pergaminu, jak podobny wykonać.
- W majątku przyda się zapewne? - zagadnąłem.
- Gdzie tam. Towarów u mnie niewiele, i stu łasztów ziarna nie będzie. Tyle, co pola i las zrodzą, chłopi na tratwę w workach przeniosą. Ot, wosku kilka kamieni, miodu parę garnców, skórek worek lub dwa... Osada nasza biedna. Teraz żem kazał las pod nowe pola karczować, a z rzeki koryta muł dobywać i na wysoczyźnie rozrzucać, co by piach zakryć, a glebę pod zboże przysposobić, jak to w krzyżackiej ziemi czyniono. Brat mój radzi, by drewno na węgiel wypalać, a z popiołu potaż robić. Gdyby tak biedaków choć z dziesięciu ugadać, bo lasu pod karczunek po horyzont... Taaaką wieś bym
postawił, choć dla dzieci by było.
- Życzę, by marzenia te szczęśliwy finał znalazły - powiedziałem poważnie.
- Tak narysowałem, bo od dziecka, gdym młyn wewnątrz pierwszy raz obaczył, nieustanna ciekawość mnie do różnych maszyn bierze... - wrócił do tematu.
- Chwalebnie. Powiedzcie mi jeszcze, czy są tu w Gdańsku Żydzi?
- No ba... Kilkunastu, kilkudziesięciu może nawet. Czemu waść pytasz?
- Może do nich warto mi zajść? - rozważałem. - I do tych, którzy lichwą się trudnią, i do tych, co skupują starzyznę...
- Takich tu waść nie znajdziesz. Po wsiach może i miastach niedużych, ale tu Żydzi kapitałami wielkimi obracają i handel zbożem ich interesuje, nie zaś drobne grosze biedaków, z którymi więcej zachodu niż zysku. Jak który pieniądze pożycza, to kwoty wielkie, w grube tysiące talarów idące.
Czyli kolejny trop mi się urwał.
- A zwykli lichwiarze są? - zapytałem.
- Są. Ale to źli ludzie. Bezwzględni. Lepiej jak psa wściekłego omijać. Jeśli kamień pochwycili w szpony, to już go waść nie odzyskasz. Sprawa to ogólnie trudna -
westchnął.
Zagryzłem wargi. Czułem, jakbym się ze ścianą zderzył. Rozstaliśmy się i wróciłem do domu opowiedzieć wszystko Heli.
Dobra passa skończyła się trzeciego dnia po opuszczeniu Visby. Najpierw niespodziewanie trafili na rozległy obszar wody, przecinający pola lodowe jak wielka rzeka. Drugi brzeg tafli widniał w odległości nie większej niż kilkaset metrów, ale równie dobrze mógłby znajdować się na księżycu. Wielka szara foka leżąca na krawędzi, słysząc ich kroki, pospiesznie czmychnęła do morza.
- A cóż to takiego było? - zdumiał się Maksym. - Sobaka jakaś pludracka -
odpowiedział sam sobie. - Może zeżreć by się ją dało? Takiego bydlęcia jeszczem w życiu nie spożywał.
Читать дальше