Następna eksplozja była bliżej. Marius zadrżał, czując, że za chwilę stanie się coś strasznego. Kierujący pojazdem szarpnął kierownicą, Kowalik ujrzał kolejny oślepiający błysk...
Zerwał feralny kamień z czoła. Odetchnął głęboko. Odłożył krążek do woreczka, a następnie zamknął skrzynię, by choć drewnem odgrodzić się od straszliwej mocy artefaktu. Przeglądając się w zwierciadle, zauważył bladość swej twarzy, a na czole okrągłe zaczerwienienie. Ubranie okazało się przemoczone potem.
- Co to było? - szepnął. - Wojna... Straszliwa wojna prowadzona przy użyciu środków zniszczenia, które powstaną dopiero za stulecia. Przy nich wielopał to tylko zabawka...
Wiedza? Patrzył na skrzynkę. Zagryzł wargi. Czuł, jak bardzo zmieniło go to doświadczenie. Czuł dręczącą pokusę, by natychmiast po raz trzeci zanurzyć się w obcy świat, ale jednocześnie widział, jak wiele kosztowały go te wycieczki. Drżał niczym w febrze, w ustach miał zupełnie sucho, a w skroniach pulsował ból... Trzeba odpocząć.
Odzyskać spokój ducha. Pomodlić się dla oczyszczenia duszy.
Nie martwił się, czy znajdzie w sobie dość siły, by ponownie podjąć próbę wyprawy w przyszłość. Wyprawy po wiedzę. Obawiał się, że nie znajdzie siły, by powstrzymać ciekawość.
Wstał dzień. Kozak zawiesił swój krzyżyk na tyczce namiotu, pomodlili się, spakowali i ruszyli. Wiatr rozgonił mgły. Zimne powietrze było niezwykle klarowne.
Staszek zaczął odkrywać, że wędrówka po lodzie sprawia mu przyjemność. Osłaniali twarze przed wiatrem, mróz kąsał wściekle, ale mimo wszystko podobała mu się ta wycieczka.
- Spójrz! - krzyknął Maksym, pokazując mu coś na samym horyzoncie.
Chłopak przyjrzał się uważnie i dostrzegł ciemniejszy pasek. Wał lodowych torosów, czy może jednak stały ląd? Serce zabiło mu mocniej. Czuł, jak krew żwawiej krąży w żyłach. Żałował, że nie ma lornetki.
- Polska? - zdziwił się. - Tak szybko?
- No jakże? - Kozak uśmiechnął się z politowaniem. - Gotlandia zapewne. Kto wie, może wieczorem przyjdzie nam głowy złożyć nie w śniegu, ale w karczmie lub zajeździe miasta Visby.
- Prosto w paszczę lwa...
- Jakiego tam lwa. - Wyszczerzył zęby w koszmarnej parodii uśmiechu. - Toż twierdzili, że są naszymi przyjaciółmi.
- Idziemy po płaskim - rozważał Staszek. - Jak byłem w Gdańsku na wczasach, to z plaży nie było widać Helu...
- No to co? - nie zrozumiał Maksym.
- Zastanawiam się, ile drogi przed nami.
- A to ważne?
- Co?
- Będziemy szli, to dojdziemy. Będziemy w południe, to dobrze, bo wieczorem piwa grzanego wypijemy. Będziemy wieczorem, to gorzej, bo znalezienie miejsca na nocleg czas jakiś zająć może, a i bramy miasta nocą zamknięte. Będziemy jutro na rano, też źle nie będzie. A ty się na zapas martwisz.
- Gdybyśmy znali odległość...
- Można by iść wtedy szybciej albo wolniej. A najważniejsze to iść równo. Daleka droga przed nami, a krocząc stałym rytmem, najmniej z sił opadasz.
- Hmm...
- Tu nie ma co mędrkować po próżnicy.
Wczesnym przedpołudniem natrafili na ślady, co najmniej kilkunastoosobowa karawana przeszła tędy parę godzin wcześniej.
- Podróżni, może kupcy z towarami idący na targ do miasta. - Kozak badał
odciśnięte ślady. - Mieli sanie i pędzili kilka kóz, ale konia nie zaprzęgli, widać nie ufają grubości lodu.
- Dziwne to jakieś...
- Za twoich czasów pewnikiem machinami jakowymi podróżowali, jak ta, którą przy kopalni zniszczyliśmy?
- Za moich czasów Bałtyk zimą wcale nie zamarzał. Cieplej było, śnieg w grudniu się pojawiał, w lutym topniał.
- Gadają, że i dawniej tak bywało - powiedział Kozak. - Ze dopiero dziesięć lat mija, od kiedy lód gruby na tyle, by można iść daleko. Wcześniej kto szedł, życiem ryzykował, a czasem i kra tylko leżała na wodzie, a pancerz z lodu się nie tworzył. Takoż i w czasach dziadów moich pod Sandomierzem winnice rozkoszne były, potem zim przyszło kilka ostrych i do cna winorośl wymarzła.
- Klimat się zmienia.
- Klimat? - Maksym powtórzył nieznane sobie słowo.
Staszek poświęcił dobre pół godziny na wyjaśnienia. W tym czasie wiatr rozproszył trochę mgły i ląd zarysował się wyraźniej.
- Tak czy inaczej, przy solidnym ogniu i na twardym gruncie dziś spoczniemy -
ucieszył się Maksym.
Kiedyś grałem w lotto i marzyłem o tym, co będę robił, gdy już zostanę bogaczem, dumał Staszek, żując kawałek wędzonki. Wtedy rozmyślałem i martwiłem się o byle drobiazg. A dziś? Dziś jest we mnie tyle radości... Teraz cieszy wszystko. Niemal każde uderzenie serca.
Wyspa okazała się znacznie większa, niż początkowo sądził. Z daleka widzieli lasy.
Nad kilkoma samotnymi zagrodami unosiły się mgiełki dymów. Ale miasta ani śladu.
Nie skręcali w stronę lądu, po zamarzniętym morzu szło się znacznie wygodniej niż przez śnieg.
W zasadzie to kompletnie irracjonalne, rozmyślał Staszek. Przecież idziemy po lodzie twardym jak najlepsza autostrada. A jednak po kilku dniach takiej wędrówki człowiekowi marzy się, by poczuć pod stopami ziemię, skałę, bruk, cokolwiek, byle nie zastygłą wodę...
- Visby! - zakrzyknął Maksym, pokazując coś na horyzoncie.
Chłopak zmrużył oczy. W czystym zimowym powietrzu unosiła się jakby mgiełka.
- To dymy z kominów?
- Z całą pewnością. Jak zimą ode stepu ku Kijowowi wędrujesz, tak samo wygląda.
- Może to jakieś inne miasto? Albo i duża wioska...
- Na mapie tylko Visby zaznaczono - uśmiechnął się Maksym. - A znasz taką anegdotkę? Batko ataman mówi, że to bzdura wierutna, ale wesoła krotochwila, zatem posłuchaj. Był sobie Kozak ociężały na umyśle, który umyślił złupić miasto Synopę.
Brzegiem popłynął i ujrzawszy wieś turczyńską znaczną, wpadł do niej z towarzyszami wiernymi i do cna złupił. Ale już poniewczasie spostrzegł, że to do Synopy niepodobne, tedy kazał wszystkich mieszkańców do nogi wyrżnąć, by o jego pomyłce nie mogli zaświadczyć.
Staszek westchnął w duchu. Opowieści Kozaka były jak na jego gust zbyt krwawe i ponure.
- Słyszałem o tym, ale trochę inaczej... Wódz normański umyślił sobie złupić Rzym, ale nie wiedział, że to miasto leży nie na brzegu morza, tylko w głębi lądu... -
zaczął opowiadać.
Im bliżej byli miasta, tym więcej śladów pojawiało się na lodzie. Najwyraźniej niejeden wędrowiec spieszył tam, dokąd oni.
- Gdzie się zatrzymamy? - zagadnął chłopak.
- Obaczym. Może będzie jakiś zajazd, a jak nie, w lesie zaobozujemy. Chyba że... -
zmrużył oczy tknięty nagłą myślą - złożymy wizytę Peterowi Hansavritsonowi i poprosimy o gościnę.
- Czy to...
- Sadko i Borys, których ja poznałem w Bergen, a ty w Szwecji, to jego zaufani ludzie. Wieści mu przekażemy, pewnie ich ciekaw. A przy okazji mam listy od atamana do niego skierowane. Musisz wiedzieć jeszcze jedno - dodał Maksym jakby niechętnie. -
Ten człowiek... Udaje prostego kupca, ale w rzeczywistości w jego dłoniach splatają się liczne nici... Niewiele intryg Hanzy odbywa się bez jego udziału. Likwidacja Pana Wilków to jego pomysł.
- Szara eminencja?
- Kto? Przecież nie jest kardynałem...
No tak, pomyślał Staszek. Termin „szara eminencja” wywodzi się od kapucyna, ojca Josepha, który był doradcą i zausznikiem kardynała Richelieu. A do epoki trzech muszkieterów to nam brakuje kilkudziesięciu lat...
- A więc kapitan Hansavritson to ważna, choć tajna persona Hanzy, przełożony naszych niechcianych druhów, a my ot tak wpadniemy do niego z wizytą? - Uśmiechnął
Читать дальше