się.
- A dlaczego nie?
- Mieliśmy wyparować ze Sztokholmu po to, by zniknąć z pola widzenia jego ewentualnym podwładnym. A tymczasem proponujesz...
- Oj tam. - Wzruszył ramionami. - Przecież nas nie zje. Mam ochotę przespać się w cieple.
- Marudziłeś też ostatnio, że miasto ci się nie podoba...
- No, nie podoba - przyznał. - Ale to nowe miasto i ciekawość je obejrzeć. Przy tym raport muszę dla atamana sporządzić, a pisze się lepiej przy stole niż w szałasie. A i Peterowi grzeczność wyświadczyć możemy, zapewne nie wie jeszcze, jak sobie jego słudzy z Panem Wilków poradzili. Przysługa przysługę zrodzić może. Z ludźmi trzeba dobrze żyć.
- Szaleństwo.
- Czym byłoby życie, gdyby wszystko było przewidywalne i łatwe?
Gdy dotarli wreszcie do Visby, zbliżał się już wieczór. Na brzegu wznosił się szary kamienny mur. Co kilkaset kroków wyrastały z niego baszty. Na południu Staszek zauważył obwarowania zamku. Dachy domów i katedr kryte były dachówką, a gdzieniegdzie nawet miedzianą blachą. Nad zabudową wznosiły się też kamienne ściany kilku spalonych kościołów.
- Pożar mieli? - zdziwił się chłopak.
- Mieszczanie z Lubeki pokłócili się z nimi jakieś trzydzieści lat temu - wyjaśnił
Kozak. - No i spalili miasto... trochę. Lutry widać o domostwa zadbali, ale nie są skłonni świątyń odbudować. Albo pieniędzy im braknie.
Zmierzchało się... Przeszli przez bramę. Dwaj strażnicy pilnujący przejścia obrzucili ich wzrokiem, ale nie zatrzymali. Sanki, choć wypakowane, też nie wzbudziły zainteresowania. Wędrowcy zagłębili się w plątaninę zaułków.
- Jak zamierzasz znaleźć dom Hansavritsona? - zapytał Staszek.
Czuł się coraz bardziej zmęczony, powłóczył nogami. Próbował trochę wziąć się w garść, jednak wyczerpanie zwyciężyło. Miasto wydawało się ciemne i wrogie. Ulicami hulał wiatr. Tylko szyby w oknach, rozjaśnione blaskiem świec i kaganków, świadczyły, że ktoś tu jednak żyje.
- Zaraz rozpytamy ludzi - odparł Maksym. Zaszedł do jakiegoś otwartego jeszcze sklepiku z tkaninami i rozmawiał przez chwilę.
- No i znam kierunek - powiedział ucieszony. - Znajdziemy.
- Kierunek?!
- No, w którą stronę się udać. Wiem, jak wygląda jego gmerk kupiecki, będzie pewnie nad drzwiami albo na szyldzie. Jak we Lwowie. Wszędzie po miastach obyczaj jednaki, choć czasem jak kamienica znaczna, to ma rzeźby na frontonie i od nich nazwę bierze, albo i ród w niej na tyle znany, że i pytać nie trzeba, bo domyślić się można.
No tak, dumał Staszek, drepcząc za nim. W tym szalonym świecie nie mają nawet tak podstawowych wynalazków jak numery domów. Trzeba prosić kogoś, aby odprowadził, albo szukać po szyldach. Paranoja.
Maksym, nie przejmując się niczym, ciągnął sanki. Mgła opadła, z każdą chwilą robiło się ciemniej i zimniej.
A jeśli nie znajdziemy? - zastanawiał się Staszek. Co wtedy? Nie pójdziemy spać na ulicy, bramy na noc zamykają. Za włóczęgostwo nas zamkną czy co? A może w jakimś spalonym kościele rozłożymy się na nocleg? Przecież nie będzie zimniej niż na zamarzniętym morzu, mury od wiatru osłonią. Nie, co ja bredzę, przecież mamy forsy jak lodu! Zajazdu się poszuka albo gospody...
- No i jesteśmy! - oznajmił Kozak wesoło, wskazując gmerk namalowany na ścianie wprost nad drzwiami.
Tu niby ma mieszkać ten wielki kombinator? - zdziwił się Staszek.
Dom wyglądał marnie. Wyraźnie widzieli, że najlepsze lata ma już dawno za sobą.
Korniki stoczyły deski szalunków. Szyld prawie całkowicie oblazł z farby. Okucia drzwi pokryła kaszka korozji. Budynek był piętrowy. Na podwórze prowadziła sień zaopatrzona w bramę. Chłopakowi przypomniał się dom kata w Trondheim.
- Ktoś nawet i jest w środku. - Kozak wskazał okienka na piętrze.
Teraz dopiero Staszek zauważył, że od wewnątrz podświetla je nikły blask świecy.
- Na pewno wiesz, co robisz?
- Jasne!
Ujął w dłoń ciężką kołatkę i zastukał donośnie. Brama nie była zamknięta. Jej skrzydło uchyliło się z cichym zgrzytem.
- Włazimy - ucieszył się Maksym. - Skoro nie zamykają, widać każdy gość im miły.
- No nie wiem. - Staszek niepewnie przekroczył próg. - Tak wchodzić bez zaproszenia na czyjeś podwórze...
- Furda, najwyżej nas wygonią na ulicę.
Ciągnąc sanki, weszli na mały dziedziniec otoczony szopami i przybudówkami.
Walały się po nim puste beczki i paki. Wszystko przyprószone było śniegiem, ale ścieżki
świeżo wysypane popiołem wskazywały, że ktoś tu jednak mieszka.
- Hej, jest tu kto? - zawołał Maksym wesoło po niemiecku. - Goście przyszli zdrożeni, włóczęgą po lodach zmęczeni, nowiny przynosimy, o nocleg prosimy... - nawet w tym języku potrafił klecić rymy.
W tym momencie coś dźgnęło Staszka w plecy. Obejrzał się i zmartwiał. Drogę ucieczki odcinało im dwóch rosłych marynarzy uzbrojonych we włócznie. Skrzypnęły zawiasy i już kolejny z kuszą w ręce celował z otwartych drzwi.
- Aj - westchnął Maksym.
- Czego tu szukacie? - zapytał wysoki mężczyzna, który dotąd stał w cieniu między komórkami.
- Maksym Omelajnowicz i Stanisław do kupca Petera Hansavritsona. - Kozak dumnie uniósł głowę. - o gościnę prosić. Listy od atamana Bajdy przenosimy i wieści ze Szwecji mamy.
Zakapior stojący w drzwiach opuścił kuszę i zdjąwszy bełt, zwolnił cięciwę. Także marynarze odstawili włócznie pod mur. Najwyraźniej to wyjaśnienie im wystarczyło, by poniechali morderczych zamiarów. Staszek odetchnął z ulgą.
- Jestem Hulier Hansavritson - odezwał się wysoki. - Medyk, a kapitana Petera brat rodzony. Sanie zostawcie tutaj, zapraszam do kantorku.
Odwrócił się na pięcie. Ruszyli za nim. Już w chwili, gdy przekroczyli drzwi, Staszek poczuł, że coś jest nie tak. Nie podobał mu się zapach panujący we wnętrzu budynku. Przez dominującą woń stęchlizny przebijało się coś paskudnego. Kozak też węszył.
Jak owczarek... - pomyślał chłopak.
- Krew - mruknął cicho Maksym. - Dużo krwi, która wsiąkła w deski i kilka dni w cieple kisła. Działy się tu niedobre rzeczy... Niedawno. Bardzo niedawno.
Weszli do pomieszczenia, które dawniej było zapewne biurem. Teraz wokół nich roztaczał się obraz nędzy i rozpaczy. Połamane meble, rozrzucone listy i inne papiery.
Dziury wybite w ścianach. Zasiedli na trzech ocalałych fotelach. Gospodarz przejrzał list od atamana, po czym bez słowa oddał go Kozakowi.
Weszła służąca, przyniosła drewniany talerz z pajdami chleba, faskę smalcu ze skwarkami i kubki. Po chwili dostarczyła też kamionkową butlę z winem.
- Strudzeni drogą jesteście, a i głodni zapewne. - Doktor Hansavrtison gestem wskazał poczęstunek. - Posilcie się, proszę, wpierw, potem dopiero relację złożycie.
- To mi wygląda, jakby ktoś tu czegoś szukał - zauważył Staszek, nadal rozglądając
się po pomieszczeniu.
Sprawcy przeryli kompletnie wszystko. Nawet deski podłogowe leżały luzem, wszystkie zostały oderwane...
- Wybaczcie, panowie, to, co się tu wydarzyło, to już nasza sprawa - powiedział
Hulier.
- Nu, da, toczno - speszył się Kozak. - Jeśli jednak pomóc jakoś możemy... Ludzie kapitana wielką przysługę nam oddali, tedy obowiązek na nas spoczywa, by...
Medyk zadumał się na chwilę.
- Co tu się stało? - nie wytrzymał chłopak.
- Nie bardzo wiemy - westchnął doktor Hansavrit-son. - Jacyś ludzie wdarli się do domu i zabili wszystkich. Tylko służąca Helga napaść przeżyła, ale z głową rozbitą pałką nic nie zdołała powiedzieć ani do rozumu nie wróciła, nim zmarła. Wymordowano wszystkich, większość w łóżkach jeszcze we śnie zaskoczono. Nieliczni opór stawiać próbowali. Kapitana napastnicy uprowadzili.
Читать дальше