– A kupiłem kiedyś od takich łebków, co się bawili w rycerzy. Sukinsyny dużo chcieli, ale dobra jest. – Egzorcysta położył na prowadnicy zastrugany osikowy kołek, a palce wygodnie oparł na spuście. – To tylko na wszelki wypadek. – Jego twarz przyozdobił szeroki, szczery słowiański uśmiech.
Nie uszli kilkudziesięciu kroków, gdy nieoczekiwanie obok drogi na żółtej powierzchni dna wąwozu zarysowała się rozległa rdzawa plama.
– Hmm – mruknął Jakub – co też to mogło być?
Przez chwilę kopał butem. Spod ziemi zaczęło wyłaniać się więcej szczegółów.
– Motocykl – zauważył Tomaszewki.
Wędrowycz kiwnął głową potwierdzając jego diagnozę.
– Czyli gdzieś tu musi być też motocyklista – powiedział.
Rzeczywiście, parę kroków dalej z ziemi sterczał kawałek skórzanej kurtki. Jakub wydobył z torby saperkę i zaczął kopać. Pod kurtką był motocyklista, a raczej to, co z niego zostało. A zostało niewiele. Dziennikarz pochylił się nad kupką kości. Jako pierwszą wygrzebał pomiętą i zrudziałą legitymację prasową. Na okładce całkiem wyraźnie można było odczytać wytłoczony srebrnymi literami napis: Obleśne Nowinki.
– To mój poprzednik zwolnił etat… – stwierdził popadając w zadumę. – Ciekawe, co też mu zaszkodziło?…
– Może nasz bimber? – rzucił od niechcenia Jakub.
– W czaszce jest dziura… – Tomaszewski uważnie oglądał szczątki. – To nie mógł być tutejszy bimber, chociaż, faktycznie, mocno łupie w czerep. Tu w robocie było narzędzie tępokrawędziaste, na przykład młot lub obuch siekiery, no, może dłuto… Czyżby ktoś chciał się dostać do mózgu?…
Ujął w dłoń kawałek kości udowej.
– Ta z kolei została rozłupana wzdłuż jakby dla szpiku… Wygląda na kanibalizm, ale na naszych ziemiach uprawiała go po raz ostatni kultura przeworska, gdzieś w drugim wieku naszej ery… – Dziennikarz sięgnął po aparat fotograficzny.
– Tylko że wtedy ludzie nie jeździli na motorach. – Jakub kopnął pogięte blachy wraku.
– Uśmiech, proszę… – Tomaszewski przesunął czaszkę tak, by żuchwa była bardziej na bakier.
Koło silnika błysnęło coś. Radosław schylił się szybko.
– Tylczak! – zawołał zachwycony. – Jaki piękny okaz.
– Coś ty tam znalazł? – Oczy Wędrowycza zabłysły chciwością.
– Kamienny grot od włóczni, chyba kultura oryniacka… Idealnie zachowany… Każde muzeum chętnie wzbogaci swoje zbiory. Na naszych ziemiach jak do tej pory znaleziono tylko kilka sztuk. Wiem, bo w zeszłym roku pracowałem jako kopacz na wykopaliskach. Douczyłem się przy okazji.
– To jakie to jest stare? – zagadnął Wędrowycz.
– Paleolit.
– A na nasze?
– Ma gdzieś sześćdziesiąt, no, może czterdzieści tysięcy lat.
Egzorcysta pokiwał głową.
– Nasi to zrobili?
– Niezupełnie, neandertalczycy.
– Ruszajmy dalej – ponaglił go egzorcysta. – Zbliża się południe…
Powędrowali dnem wąwozu. Jakub pilnie rozglądał się wokoło.
– Czego szukamy?
– Niedużego ceglanego fundamentu, który był kiedyś podstawą szubienicy – wyjaśnił Jakub. – Pewnie zostało z niego tylko parę cegieł… Ale znaleźć musimy.
W tym momencie Radosław pochylił się ponownie.
– I co tym razem? Eee, znowu kamień…
– Tłuk krzemienny, tak zwany pięściak. Bardzo masywny, też prawdopodobnie kultura oryniacka.
Jakub obejrzał znalezisko.
– Phi – mruknął pogardliwie. – Wywal w cholerę. Jak byś chciał, to ładniejszych nazbieramy.
– Macie tu tego więcej?
– W Dębince na kopy się tego wala. Nu, my tu nie na badania archeologiczne przyszliśmy, tylko chciałeś mieć artykuł o egzorcyzmach.
– Wszystko mnie interesuje – mruknął Tomaszewski. – Charakter już taki, a i nie codziennie znajduje się tak cenne okazy…
– Znaczy ty z tych, co to ciągle z nosem w książkach siedzą? A nie szkodzi to aby na rozum?
– Wiedza jak spirytus, tylko tęgiej głowie służy…
Ruszyli naprzód. Jakub omiatał wzrokiem ściany wąwozu, a kusza dzierżona twardą spracowaną ręką obracała się za jego spojrzeniem.
– Kawałek cegły – zameldował jego towarzysz, który w poszukiwaniu kolejnych zabytków wciąż badał ziemię.
Wędrowycz z rezygnacją wzniósł oczy ku niebu.
– Chyba dość stara, bo są na niej takie rowki jak od palców. Chyba była ręcznie wygładzana. Ostatnie takie robiono u nas w czasie baroku, czyli za Sobieskiego.
Kawałków cegły pojawiało się stopniowo coraz więcej, aż wreszcie wśród leśnej ściółki zarysował się spory prostokąt.
– Mamy fundament – powiedział Wędrowycz. – To ani chybi domek kata, a szubienica pewnie była tam. – Wskazał gestem kilka cegieł tworzących coś w rodzaju kominka.
Pośrodku, w otworze tkwiły jeszcze resztki przegniłego drewna.
– Co teraz chcesz zrobić? – zapytał Tomaszewski.
– Ano, trzeba ustalić, gdzie tego bydlaka pogrzebano. Pewnie na zachód od szubienicy. – Wędrowycz wbił saperkę w pylisty lessowy grunt.
– Tu nie ma i tu też nie – mruczał coraz bardziej zdenerwowany, kopiąc fantazyjnie pozawijaną transzeję.
Dziennikarz siadł wygodnie na fundamencie i zaczął rozglądać się po okolicy. Wszędzie było spokojnie. Ani śladu duchów albo upiorów.
– Nie śpij, bo ci głowę upitolą – poradził mu Wędrowycz. – Która godzina?
– Jedenasta trzydzieści. Sądzisz, że duchy znają się na zegarkach? Dlaczego miałyby grasować akurat punkt dwunasta?
– Lepiej dla nas, żeby się znały…
– Może reagują na hejnał mariacki? – Tomaszewski dostrzegł dziwną sylwetkę siedzącą na drzewie po drugiej stronie wąwozu.
– Zobacz, małpa – zwrócił uwagę Jakuba. – Spora jakaś. Goryl czy co? Czyżby z cyrku uciekła? Może wyznaczono nagrodę…
Egzorcysta uniósł głowę i przez chwilę wpatrywał się w tajemnicze zjawisko.
– A, to – mruknął. – Eee, nic takiego. Człowiek, można powiedzieć.
– Gdzie tam człowiek, popatrz no, jak siedzi…
– Nie mędrkuj, tylko trochę pokop, podobno i na tym się znasz. – Wcisnął dziennikarzowi saperkę. – Ja będę pilnował.
Stary już jestem, kręgosłup boli…
Tomaszewski zabrał się do roboty, a jego towarzysz usiadł ciężko na murku i pociągnął niewielki łyk z bidonu, który miał za pazuchą. Kuszę na wszelki wypadek położył obok siebie, żeby mieć ją na podorędziu.
Radosław podniósł się i otarł pot z czoła.
– Nadal nic – powiedział. – O, więcej małp…
Na drzewach widać było już co najmniej pięć sylwetek.
– Która godzina?
– Za dziesięć dwunasta.
– Dobra. Chyba pora się zbierać. Wrócimy po południu i jeszcze popracujemy…
– Dziwne te małpy, bez ogonów…
– To nie są małpy – powiedział Jakub ponuro.
– Przecież ludzie nie chodzą po drzewach.
– To miejscowe łepki nam się przyglądają – wyjaśnił egzorcysta. – Nie widzieli jeszcze archeologów przy pracy, to ciekawość ich bierze.
– A czemu wyglądają tak pokracznie?
– Bo pod kurtki nawpychali kradzionych jabłek. Wracamy. Bierz jeszcze kuszę, ja dość się nadźwigałem.
– I nogi mają jakieś krzywe… – Dziennikarz ujął broń.
– To od alkoholizmu rodziców i braku substancji azotowych w glebie. W drogę!
Tomaszewski popatrzył dziwnie na towarzysza i bez słowa wsunął saperkę za pas. Skierowali się w stronę Starego Majdanu. W tym momencie zza zakrętu wyłoniła się kilkunastoosobowa grupa pokracznych indywiduów, odcinając im powrotną drogę. Wszyscy mężczyźni mieli przypłaszczone dziurki od nosa, cofnięte brody, mocno zarysowane wały nadoczodołowe i bardzo niskie czółka. Szli powoli na pałąkowatych nogach, przygarbieni. W potężnych owłosionych łapach trzymali kije bejsbolowe, pręty zbrojeniowe, gazrurki, widły, a najstarszy, całkiem posiwiały, dzierżył krzepko włócznię z kamiennym ostrzem.
Читать дальше