– No to w drogę. – Tomaszewski poderwał się raźno, poprawiając aparat fotograficzny.
Przeszli przez wieś, potem wdrapali się na wzgórze. Tu pod lasem rosło rozległe kartoflisko. Znaczy, już nie rosło. W ziemi widać było głębokie wyrwy, stratowane kartoflane łęty poniewierały się wokoło. Gdzieniegdzie błyszczał bielą nadgryziony kartofel.
– Co tu się działo? Dziki weszły w szkodę?
– Nie dziki, tylko kudłacz – powiedział Jakub ponuro i splunął. – Wiele razy mówiliśmy tym z Dębinki, żeby ich lepiej pilnowali, ale gdzie tam. Śmieją się w żywe oczy, pokraki. Nu i chyba trzeba będzie kudłacza im skasować…
– Co to ten kudłacz? Niedźwiedź?
– Szkoda gadać. Póki nie zobaczysz, nie uwierzysz.
– Dokąd idziemy?
– Ano, po drodze do Dębinki jest wąwóz… nazywa się Szubienica. – Jakub skręcił zręcznie skręta z machorki i zaciągnął się aromatycznym dymem.
– Szubienica? Ciekawa nazwa.
– Ano, ciekawa i w pewnym sensie pamiątkowa – powiedział egzorcysta spluwając kawałkiem papieru pakowego, który wraz z cugiem dostał mu się do ust. – Koło Wojsławic są dwie takie, ale to po Żydach, co ich tam wieszali, a tu była grubsza spawa.
– Jak gruba?
– Ano, przyjechał taki durny inkwizytor żeby ochrzcić Dębinkę. No i umyślił sobie, że najpierw musi powiesić kapłana.
I dureń go powiesił, choć moi przodkowie postulowali na stosie spalić, a popiół osikowym kołeczkiem… Nie posłuchał.
A teraz kapłan łazi nawet w biały dzień.
Tomaszewski pokręcił głową.
– Znaczy straszy?
– Ano, można tak powiedzieć. – Jakub znowu splunął. – Ludziska u nas mądre, wiedzieli, że kapłana trzeba zneutralizować, ale inkwizytor uparł się, żeby go powiesić, bo to niby większa hańba. No i miał za swoje. Coś mu krew wypiło drugiej nocy. No, ale potem Dębinkę faktycznie ochrzczono. Więc tak jakby na jego wyszło…
– Zaraz, zaraz. Kiedy to było?
– Co było? – nie zrozumiał Jakub.
– No, ten chrzest w Dębince?
– Gdzieś za Sobieskiego. Nasi pogonili pogan pod Wiedniem i lud tutejszy też chciał z pogaństwem powalczyć, no to poszli do Dębinki – wyjaśnił. – Żeby Sobieski baty zebrał, to do tej pory nic by pewnie z tego nie było. A tak świadomość religijna się rozbudziła i katastrofa.
– A ten kapłan?
– Co kapłan?
– Co to była za religia?
Wędrowycz odrzucił peta.
– No, taka tam, pogańska – cierpliwie tłumaczył. – Mieli taki, znaczy kamienny słup z czterema gębami, po jednej z każdej strony, i przed nim ognie palili i dzieciaki zarzynali. Tak przynajmniej ludziska mówili – mruknął.
– Czyli tu jeszcze w końcu siedemnastego wieku byli prawdziwi poganie? – zapytał Tomaszewski po namyśle. – Jakim cudem się uchowali?
– A po lasach pewnie – wyjaśnił Wędrowycz. – Nu, nie miel ozorem. Niedługo będziemy na miejscu.
– Czekaj, bo potrzebuję do artykułu informacji… A ten wąwóz… Szubienica…
– To najkrótsza droga do Dębinki – powiedział Jakub niechętnie. – Bo można jeszcze od drugiej strony, groblą przez bagna. Tylko tam niebezpiecznie, bo szosa wąska. Jak wpadł kiedyś radiowóz, to go dopiero po pięciu latach ci ze wsi wyciągnęli.
– Kiedy straszy w wąwozie?
Egzorcysta westchnął.
– W wąwozie straszy zawsze o zmroku i w południe. Po zmroku to normalnie, duchy zawsze rozrabiają od zachodu słońca aż do wschodu, choć niektórzy twierdzą, że jak kur zapieje, to już nie. Kiedyś sam w to wierzyłem i mało się nie przejechałem. At, nieważne.
– A jak ten duch wygląda?
– A tego właśnie nie wiadomo. Opowiadali jeszcze przed wojną. Jechał kupiec z Dębinki, było południe, wjechał do wąwozu od tamtej strony, a z tej wybiegł tylko koń z wozem. Koń zupełnie zwariował. Bał się wszystkiego. Słońca, wiatru, wystarczył szelest, a ten kładł się na ziemi. No to go w końcu dobili, bo nie mogli patrzeć, jak się chudoba stracha.
– A co z kupcem?
– Ano przepadł bez śladu. Przeczesali nasi wąwóz, żadnego znaku, nic. Pogadali z tymi z Dębinki, ale oni mówili, że pojechał. Pewnie tym razem mówili prawdę, bo na wozie został towar i pieniądze, a oni by tego tak nie zostawili.
– Taka złodziejska wiocha? – zagadnął Tomaszewski.
– Jeszcze jak. – Jakub znowu splunął. – Potem był przypadek zaraz po wojnie. Dwaj aktywiści partyjni poszli nawracać małpy na komunizm.
– Jakie znowu małpy?
– A bo my tak przez złośliwość nazywamy tych z Dębinki – wyjaśnił egzorcysta. – No więc mieli pecha, poprzez wąwóz szli znowu w południe. Co tam zobaczyli, nie wiadomo. Jednego znaleźliśmy przed wieczorem, nie żył już. Lekarz mówił, że to serce, znaczy, zawał go powalił na miejscu. A drugi się znalazł na trzeci dzień. Siedział nad rzeką, w oczach pustka, siwy jak gołąbek i miał przewieszoną przez plecy pepeszę. Talerz pusty, znaczy, wywalił w coś całą serię, ale to nie pomogło. Zabrali go do Chełma, do szpitala dla wariatów, po kilku latach doszedł do siebie i napisał raport dla partii. Sugerował, żeby wieś i wąwóz zlikwidować bombą atomową. Nu, to potem znowu go do wariatów wsadzili. Potem wypuścili. Przyjechał tu i poszedł do Dębinki, przez las, naokoło. I nikt go więcej nie widział. Ci z Dębinki twierdzili, że nie doszedł, ale czy to prawda? Musi go zabili…
– A nie próbował nikt sprawdzić, co się tam dzieje?
– Ano, durnie tacy też byli. Tam w południe raczej wjechać się nie da, bo konie płoszy zaraz koło wejścia, ale jeden próbował traktorem. Znaczy, wrzucił dwójkę do jazdy terenowej, zablokował kierownicę i pedał od gazu, i pojechał.
To w wąwozie nie chciało go widać zabić, bo on po babce był z Dębinki ponoć, faktycznie morda trochę nie nasza.
Więc na początku zgasł mu silnik. Ale on się uparł. Następnego dnia silnik naprawił i pojechał. Gumę złapał. Dopiero na trzeci dzień wjechał do środka. No i nawet wyjechał po drugiej stronie. Tylko że dziwnie wyjechał. Traktor był okopcony, jakby przez ogień, a zegarek na ręce pokazywał, że on tam sześć godzin spędził, a nie dwadzieścia minut.
– Hmm. I co ciekawego opowiedział? – zainteresował się Tomaszewski.
– Nic nie powiedział, bo mu coś głowę urwało. I bebechy trochę bokiem wyciekły przez tę dziurę.
– Dziurę?
– No, pod żebrami miał taką ranę, jakby go koparka zaczepiła, ale to raczej nie była koparka, boby go z siodełka zrzuciło.
– Hmm. A ty, taki wybitny egzorcysta, nie próbowałeś przewąchać, co się tam dzieje?
– A co tu do wąchania? Kapłana powiesili, to on się teraz mści. Tych z Dębinki nie rusza, ale obcych kasuje jak leci.
Musi dusza spokoju nie może zaznać. Ale my ją uspokoimy… – uśmiechnął się ponuro Jakub, macając przez płótno torby solidny osikowy kół.
– Daleko ten wąwóz?
Jakub zamiast odpowiedzieć pokazał. Stali u wejścia do potężnej debry, wymytej przez wodę w lessowych wzgórzach.
Na szczycie urwiska rósł gęsty, mroczny las. Przez wąwóz biegła droga miejscami utwardzana żużlem.
– No to co, idziesz pisać artykuł czy zawracamy? – zagadnął Jakub. – Jeszcze się możemy wycofać.
– Chodźmy – zdecydował się Tomaszewski.
Odważnie wkroczyli pomiędzy lessowe ściany. Na dnie było zupełnie cicho. Powietrza nie poruszał najlżejszy nawet wietrzyk. Ptaki umilkły.
– Wkrótce południe – powiedział Jakub. Z torby wyjął kuszę i naciągnął ją korbą.
– Ładna – zauważył Radosław. – Skąd ją wytrzasnąłeś?
Читать дальше