Deszcz siekł im twarze, lodowato zimne krople były jak igły. Nie miała dla chłopca butów, szedł w swoich niezdarnych drewniakach, które z trudem trzymały się kupy, a już ciepła nie dawały żadnego. Nie mógł też mieć niczego na ręce, za którą go trzymała, bo wtedy na pewno by się wyślizgnął, ale na drugiej miał jej rękawicę.
To niezwykłe, że latarnia Klary dotychczas nie zgasła. Ale ludzie dobrze wiedzieli, co się tu dzieje, kiedy morze otworzy swoją paszczę, znali tutejsze sztormy.
Och, jak walczyli z tą napierającą na nich siłą! A mieli wrażenie, jakby nie ruszali się z miejsca. Ciemność pogłębiała to uczucie. Anna Maria była wdzięczna przynajmniej za jedno: przy takiej pogodzie mogli się nie bać gwałciciela.
Egon znał drogę. W blasku latarni migała im czasem błotnista ścieżka, ale ciemność stawała się coraz gęstsza. Nie wolno było w żadnym razie stracić ścieżki z oczu…
Chwilami, gdy wchodzili na teren bardziej otwarty, musiała brać chłopca na ręce, bo taki był leciutki i chudy, a wicher taki porywisty.
I nikt mu na spotkanie nie wyszedł! Co oni sobie myślą? Taki sztorm mógł zwiać tę drobną istotkę jak suchy liść. Ona sama miała trudności z utrzymaniem się na nogach.
Chłopiec coś do niej krzyczał, pokazywał za siebie.
Anna Maria odwróciła się i poczuła, że oblewa ją zimny pot. Daleko za nimi majaczyło światło latarni.
– Morderca z siekierą – zdawało jej się, że tak właśnie krzyczał Egon.
Mimo woli przyspieszyli kroku.
– Czy to jeszcze daleko? – krzyknęła do chłopca po chwili.
Odpowiedzi nie zrozumiała. Mysi głosik u jej boku był zbyt słaby.
Ale latarnia za nimi zbliżała się nieustannie.
Morze huczało teraz głośniej, musieli się do niego zbliżyć. Ciemność nie była jeszcze nieprzenikniona; kiedy patrzyło się w stronę morza, widziało się spienione fale. Czuło się też sól na wargach.
Znowu się odwróciła.
Światło zniknęło!
Najpierw doznała wielkiej ulgi, ale zaraz potem uświadomiła sobie, że niebezpieczeństwo wzrosło. On pewnie stara się podejść do nich niezauważony.
Ich latarnia… Trzeba ją zgasić!
Nie. Zdążyła się opanować. Wtedy byliby straceni. Wtedy…
Anna Maria zatrzymała się gwałtownie. Poła jej peleryny zaczepiła o jakiś krzew.
Egon także to zauważył.
– Zgubiliśmy ścieżkę – skarżył się żałośnie.
Kiedy, uciekając w popłochu, zeszli ze ścieżki? Nie wiedziała. Taka była zajęta światłem za sobą. Ale mogli błądzić od dawna.
Czuła ból w płucach, oddech miała gwałtowny, urywany, ogarnęło ją śmiertelne zmęczenie, największym wysiłkiem woli zerwała się do walki z wichurą i ze strachem.
– Tam! Tam widzę światło w oknie. Czy ty tam mieszkasz?
– Nie – odpowiedział Egon, a wiatr unosił jego cieniutki głosik tak, że ledwie go słyszała.
– Idziemy tam mimo wszystko! Szybko! Chodź!
Ruszyli przez wrzosowisko; Anna Maria starała się iść w stronę, gdzie, jak się jej zdawało, jest ścieżka, ale mogła przecież się mylić.
Próbowała biec, ale nierówna, porośnięta krzewinkami ziemia ledwo pozwalała się poruszać. Anna Maria była strasznie zmęczona, chłopiec pewnie też!
Raz się potknęła. I wtedy na tle ciemnego nieba zobaczyła jeszcze ciemniejszy zarys męskiej sylwetki, blisko, potwornie blisko. Coś krzyczał…
– Chodź, Egon – dyszała. – Biegnij!
Chłopiec bał się jeszcze bardziej, słyszała jego żałosne zawodzenie, które mieszało się z jej szlochem. Potykali się, ale biegli przez wrzosy, Anna Maria dosłownie niosła Egona pod pachą. Nagle jej stopa w czymś uwięzła, w żaden sposób nie mogła jej wyrwać. Oboje padli bez tchu na mokry, kłujący wrzos i leżeli z twarzami przy ziemi…
Chłopiec, myślała, muszę ratować chłopca… Boże, pomóż mi, nie opuszczaj nas!
Skuliła się, osłoniła sobą dziecko i oczekiwała ciosu, który, była tego pewna, musiał na nią spaść.
Oczekiwanego ciosu nie było. Ani też brutalnego szarpnięcia gwałciciela.
Dwoje silnych rąk pomogło jej uklęknąć, podniosło latarnię, która o mało nie zgasła, postawiło Egona na ziemi, wszystko jednym jedynym ruchem, tak się przynajmniej zdawało.
– Co wyście, do cholery, wymyślili? – ryknął jej nad uchem wściekły głos.
Chłopiec zapiszczał cieniutko:
– Kol! To tylko Kol, proszę pani!
– Tylko? A czego się spodziewałeś? – odparł tamten szorstko.
Anna Maria próbowała zgarnąć z twarzy lepiące się mokre gałązki wrzosu.
– Morderca z siekierą – szepnęła bez tchu. – Myśleliśmy, że to morderca z siekierą.
– Co za morderca?
Uniósł wysoko latarnię i w jej blasku mógł lepiej zobaczyć twarz Anny Marii, ona też zobaczyła jego. Światło padało na nieoczekiwanie fascynujące rysy. Był znacznie młodszy, niż się spodziewała, o oczach czarnych jak noc, włosach koloru węgla wymykających się spod włóczkowej czapki i rysach twardych, a jednocześnie zdradzających wrażliwość. Więcej zobaczyć nie zdążyła, bo Kol odwrócił się, żeby doprowadzić ich do ścieżki.
Była tak zmęczona, że z trudem wymawiała słowa.
– Nilsson opowiadał o mordercy z siekierą. O gwałcicielu, który uciekł z zakładu i włóczy się po wrzosowiskach. Dowiedział się o tym w mieście, kiedy kupował przybory szkolne.
Głos ginął w szumie wichury i musieli do siebie krzyczeć.
– Nonsens – oświadczył mężczyzna, którego nazywano Kolem. – Gdyby ktoś miał przywieźć takie nowiny z miasta, to raczej ja, bo to ja kupowałem przybory. Ale to cały Nilsson. Uwielbia straszyć ludzi makabrycznymi sensacjami. I nieustannie zionie jadem. Ale któregoś dnia zrobi to o jeden raz za dużo. Ty, oczywiście, jesteś tą nową nauczycielką. Co ty tu robisz?
– Na wrzosowiskach czy w osiedlu?
– Na wrzosowiskach, rzecz jasna – odparł cierpko.
– Chciałam odprowadzić Egona do domu.
– Nie mogłaś poprosić jakiegoś mężczyzny, żeby go odprowadził?
– Kogo?
Nie odpowiedział na to pytanie.
– Nilsson mówił mi, że wyszliście. To bardzo głupio decydować się na coś takiego, kiedy się nie wie, jak jest na wrzosowiskach podczas sztormu.
Wziął przemarzniętego chłopca na ręce i poprosił Annę Marię, by oświetlała drogę.
– Moja latarnia zgasła – wyjaśnił. – I skąd ci, u diabła, przyszło do głowy, że zbiegły morderca chodzi po wrzosowiskach, przyświecając sobie latarnią? – prychnął gniewnie.
Anna Maria przyznała, że dała się ponieść panice.
Potem nie mówili już nic więcej, dopóki nie doszli do zabudowań, gdzie w jakimś oknie migotało słabe światełko. Kol zastukał pięścią do drzwi i postawił chłopca na ziemi.
Niewyraźny męski głos zawołał ze środka:
– Drzwi są otwarte, czego się tak dobijasz, ty diabelski pomiocie? Nie możesz dać ludziom pospać?
Kol otworzył i weszli do środka. Znaleźć się w pomieszczeniu, mieć nareszcie jakąś osłonę przed sztormem, to było rozkoszne uczucie, jakby ktoś wyścielił uszy watą. Wiatr nie przenikał już do kości… ale o wiele cieplej niż na dworze to w tym pomieszczeniu nie było.
– Co to za cholerne hałasy tu urządzasz? – rozległo się od strony łóżka. – I co, do wszystkich diabłów, sobie myślisz, żeby wracać tak późno? Ogień wygasł, a ja leżę tu bez żadnej pomocy… – Zamilkł, a potem dodał ciszej: – O, do diabła, przepraszam, nie widziałem państwa.
Mężczyzna na łóżku schował pospiesznie butelkę z wódką i wyszczerbiony kubek ze stolika przy łóżku. Czynił wysiłki, żeby się podnieść i poprawić na sobie ubranie.
Читать дальше