Rzeka w rozpadlinie od dawna już była niewidoczna, Leon opuścił jej okolice. Otaczały go rozległe pustkowia. Jakiś drapieżny ptak krzyczał w górze, ale on nie miał siły go śledzić, wcale go to zresztą nie interesowało.
Przystanął, by zorientować się w terenie, jak okiem sięgnąć wszędzie tylko las, a nad nim nagie, skalne ściany w pobliżu i wysokie, groźne szczyty w oddali.
Nareszcie dotarł na szczyt swojej góry. W tej górze znajduje się grota.
Chrząkał zadowolony. Jest w domu. Po co najmniej pięciuset latach wrócił do domu.
Zmęczony wspinaczką, usiadł.
Był las. W lesie znajdowała się góra. W górze ukryty był skarb. A na górze siedział troll…
Usiadł, by czekać. Leon czekał na obiekty swojej nienawiści, Jordiego i Antonia Vargasów. Ale i Wamba, i on czekali, by znaleźć odpowiedź na prastarą zagadkę. Bo tej żaden z nich nie znał.
Ci, którzy tej odpowiedzi szukają, przybędą zapewne wkrótce. On może czekać. Znajduje się teraz w domu po wiekach spędzonych w ciemnym i milczącym grobie.
Niech tamci szukają, i nawet na pewno będą to robić, bo znaleźli się potwornie blisko rozwiązania, tego się domyślał.
A kiedy już rozwiążą dla niego zagadkę, wtedy on uderzy. Skarb będzie należał do niego, do Leona, a on podzieli się nim z Emmą, z nikim więcej. I wtedy będzie mógł wymordować wszystkich swoich wrogów. A gdyby mu się nie udało ich wymordować, to ich zniszczy czarami, sprowadzi na nich cierpienia i śmierć. Bo czarować to już on potrafi, przez wiele stuleci był pierwszym czarownikiem w kraju.
Może czekać.
Tamci przyjdą na pewno.
No i to Unni spotkał wielki honor, że mogła jako pierwsza przeczytać memuary grzesznej Estelli.
Mogła je przeczytać, bo Pedro nie był tym specjalnie zainteresowany, Antonio wyjechał, Morten był za młody, Gudrun zaś uważała, że ona jest za stara, choć akurat swobodnie czytała po hiszpańsku po wielu latach kursów i licznych podróżach do Hiszpanii. Ani Morten, ani Vesla języka nie znali.
Jordi natomiast okazał się elegancki. Zaproponował przy tym, że pomoże Unni w rozszyfrowywaniu trudniejszych słów, więc taki całkiem niezainteresowany chyba nie był.
Unni cieszyła się na tę lekturę, choć wiedziała, że będzie to nieludzko trudne.
Otulona kocem, by ochronić się przed płynącym od Jordiego chłodem, wyposażona w słowniki, zeszyt, czerwone wino i obietnicę Jordiego, że będzie jej pomagał, zasiadła w pokoju na poddaszu z osławionym dziennikiem, spisanym przez donę Estellę de Navarra i zakończonym w Roku Pańskim 1637, kiedy to, w wyniku skandalicznego prowadzenia się, została wysłana do klasztoru karmelitanek w północnej Hiszpanii.
To znaczy zakończony ten pamiętnik nigdy nie został.
Gwałtownie przerwany, to lepsze określenie. Stało się to w tym samym roku, w którym dona Estella zmarła, w dniu swoich dwudziestych piątych urodzin.
Unni zaczęła się przedzierać przez bazgroły, jakby pisane kurzą łapą, nie podejrzewając, że w tej od stuleci zamkniętej książce kryje się wiele wskazówek i dla niej, i dla jej przyjaciół.
Jego twarz była pociągła, szczupła i koścista, a na czaszce napinała się cienka jak pergamin skóra. Orli nos z wysokim garbem wydawał się niezwykle długi, oczy – w przeciwieństwie do ciepłych, brązowych oczu Pedra – szaroniebieskie, głęboko osadzone pod łukowato wygiętymi brwiami. Uwagę zwracały wystające kości policzkowe.
Te oczy miały lodowaty wyraz. Usta rysowały się prostą kreską, wyrażającą niezadowolenie. Włosy, jakie mu jeszcze zostały, miały kolor stalowoszary.
Długie, bardzo długie palce pieściły papiery, które trzymał w ręce. Jeden był niezwykle starym listem. Drugi natomiast miał tytuł, wypisany staromodnymi, okrągłymi literami:
„Teoria Santiago”.
Popatrzył na swojego podwładnego, który najwyraźniej oczekiwał uznania. Chłodno było na tym tarasie, na którym mężczyzna siedział z wełnianym pledem na kolanach. Lekki wiatr rozwiewał jego rzadkie włosy, a upiornie długa ręka odgarniała je znowu na miejsce.
Coś, co mogłoby może przypominać zły uśmiech, pojawiło się na kościstej twarzy, i jego oddany współpracownik rozjaśnił się uszczęśliwiony. Zimne oczy znowu się zmrużyły. Żadnych gwałtownych uczuć, co to, to nie!
W końcu padły słowa:
– Świetnie! Świetnie! Powinieneś był jednak zabrać wszystko!
– Nie miałem na to czasu. W domu było zbyt dużo ludzi i w każdej chwili ktoś mógł wyjść.
Mężczyzna w fotelu machnął na znak, że nie życzy sobie niewczesnych tłumaczeń.
– Dobrze. Na razie to wystarczy. To i tak wielki krok do celu.
Nareszcie!
***