Dominik… Jak rozkosznie być znowu blisko niego! Powstrzymywała się ze wszystkich sił, by nie podczołgać się do jego posłania w poszukiwaniu ochrony przed zimnem, głodem i zmęczeniem.
Przez cały dzień jechał na czele orszaku niczym czarny anioł z powiewającymi na wietrze ciemnymi włosami. Widziała jego wspaniałe ciało, jakby stworzone do konia.
Lasy Goinge nie przerażały jej. Być może dlatego, że nie zdawała sobie sprawy, jak wielkie w istocie niebezpieczeństwo stanowią one dla szwedzkich żołnierzy. Czyż nie pozbyli się z łatwością duńskiego pościgu? Co im może zrobić zgraja dzikusów?
Villemo po prostu bardzo niewiele wiedziała o snapphanach.
Wszystko wskazywało na to, że żołnierze posnęli. Mogła zatem i ona odpocząć. Dzień miała ciężki, więc gdy tylko zamknęła oczy, zmęczone ciało pogrążyło się w błogosławionym śnie. Ostatnie, co słyszała, to krakanie jakichś spóźnionych wron.
Kiedy następnego ranka wstawali zaspani, połamani i brudni, nad przylegającymi do lasu łąkami w jakimś mistycznym tańcu snuły się strzępy mgły. Villemo robiła co mogła, by trzymać się z dala od Dominika, odwracała twarz lub pochylała się nad siodłem za każdym razem, gdy spoglądał w jej stronę. Zjedli każdy swoją przydziałową kromkę chleba i ruszyli w dalszą drogę, znowu rzędem przez las, milczący, ostrożni.
To się nie może udać, myślała Villemo. Prędzej czy później zdarzy się to, czego się obawiam, prędzej czy później on spojrzy w moją stronę, a ja nie zdążę się odwrócić. A jeszcze bym tego nie chciała. Dopóki nie możemy być sami, powinnam udawać dragona.
Podciągała kołnierz kurtki aż do uszu, by lepiej ukryć twarz.
Ku zaskoczeniu wszystkich dzień nastał upalny. Żar lał się z bezchmurnego nieba, a bukowe lasy nie dawały zbyt wiele cienia. Dominik pozwolił żołnierzom zdjąć kurtki, jeśli chcą.
Czterej dragoni rozebrali się, piąty natomiast szczelniej otulił szyję wysokim kołnierzem.
Co mu jest? myślał zirytowany Dominik. Chory? A może to jakiś zbiegły przestępca? Tyle razy próbowałem spojrzeć mu w oczy, ale on zawsze był czymś zajęty: a to poprawiał coś w uprzęży, a to czyścił but. Nawet nie wiem, jak wygląda. Raz tylko mignął mi jego policzek, delikatny jak u dziecka.
Może to jakiś wyrostek szukający przygód na wojnie? Ale nie, ktoś przecież wczoraj mówił, że on ma troje dzieci. Nie wierzę, zupełnie na to nie wygląda! Jaka kobieta chciałaby poślubić takie chuchro?
Upał stawał się trudny do zniesienia. Ale oto las się zmienił, w miejsce buków pojawiły się sosny, teren stawał się podmokły, bagnisty, coraz częściej widziało się skaliste wzniesienia i rozpadliny. Nad mokradłami niosły się krzyki nurów.
Dominik zarządził krótki popas. Ulokowali konie w cieniu, a sami rozsiedli się na pochyłym zboczu.
– Jedzenia nie mamy za wiele – powiedział Jons tęsknie.
– Nie, ale jesteśmy już w połowie drogi – pocieszał Dominik. – Las jest typowo smalandzki, nie skański.
– To jest las typowo snapphański – mruknął Kristoffer, który wiedział wszystko.
– Masz rację – zgodził się Dominik. – Ale jak dotychczas szczęście nam dopisywało. Dopóki nas nie odkryją, wszystko jest dobrze. Dopiero jak już raz nas zauważą, nigdzie nie będziemy bezpieczni.
– Ciii – syknął Folke, ten o wielkich, przestraszonych oczach, i chwycił swego sąsiada za ramię. – Spójrz tam!
– Jeżeli chodzi o słońce, to… – zaczął wielki Jons.
Po drugiej stronie błot zobaczyli dwóch ludzi prowadzących za sobą konia. Nie szli w stronę odpoczywających dragonów, ale mogli ich w każdej chwili zobaczyć.
– Schować się za krzaki, szybko – szepnął Dominik.
Zwinnie niczym łasice zsunęli się ze zbocza i przeczołgali do niewielkiej kotlinki, przesłoniętej gęstymi krzewami.
– Leżeć bez ruchu, dopóki nie przejdą – syknął Dominik. – Koni nie mogą zobaczyć.
Ułożeni na brzuchach, ledwo mieli odwagę oddychać. Wyraźnie słyszeli rytmiczne kroki dwóch ludzi i jednego konia.
Dominikowi było niewygodnie. Po chwili uniósł lekko głowę i tuż pod sobą zobaczył biodro jednego ze swoich ludzi. Kurtka munduru zsunęła się tamtemu ku górze i ponad brzegiem spodni widać było delikatną, lekko zaróżowioną skórę, która nie bardzo pasowała do królewskiego dragona.
Na odsłoniętym miejscu Dominik zobaczył znamię, a właściwie dwa.
Zmarszczył brwi. Wszyscy leżeli bez ruchu na swoich miejscach, lecz on na moment zapomniał o niebezpieczeństwie.
Gdzie, u licha, widział już kiedyś takie znamiona?
Dawno temu…
Gdy nagle wspomnienie stało się wyraźne, Dominik z wrażenia przestał oddychać.
Nie! Nie, to niemożliwe? Naprawdę Villemo nie mogła być tu z nimi. To przecież lasy Goinge!
Ale, naturalnie, wszystko było możliwe! Któż inny jak nie Villemo mógł wpaść na taki szalony pomysł? To akurat do niej podobne.
O Boże, co teraz robić?
Na przekór wszystkiemu zachciało mu się śmiać. Wydawało mu się czymś niebywale zabawnym to, że już blisko dobę znajduje się przy niej, ramię w ramię, można powiedzieć, a poznał ją tylko dlatego, że miała te znamiona!
Naprawdę zręcznie chroniła twarz!
Egon, ojciec trojga dzieci!
Ciekawe swoją drogą, gdzie tamten ptaszek się podziewa? Prawdopodobnie uciekł. I musiał być podobny do Villemo, skoro żaden z dragonów nie zauważył różnicy.
Villemo? Tuż obok niego! Dominika ogarnęła taka gwałtowna czułość, że o mało nie rozsadziła mu piersi. Ona jest tutaj, wystarczy wyciągnąć rękę i będzie mógł jej dotknąć…
Nagle czułość zgasła, a w jej miejsce pojawił się gniew.
Na co ona się waży! Co za brak rozsądku! Narażać się na wszystkie niebezpieczeństwa lasów Goinge? Obarczać go podwójną odpowiedzialnością, podwójnym lękiem?
Był taki wściekły, że wyciągnął rękę i z całych sił uszczypnął ją w różową skórę nad spodniami.
Villemo krzyknęła, a pozostali odwrócili się gwałtownie w jej stronę. Niebezpieczeństwo wprawdzie minęło, dwaj ludzie z koniem przeszli już jakiś czas temu, ale tak głośno krzyczeć mimo wszystko nie należy!
Patrzyła na niego z wyrzutem.
– Przepraszam – powiedział Dominik z poczuciem winy. – Niechcący wbiłem Egonowi łokieć w plecy.
Oczywiście, to była Villemo! Policzki jej płonęły ze złości i z powodu wyrzutów sumienia pewnie też. Została rozpoznana i domyślała się, że Dominik ją uszczypnął, ponieważ wiedział, kim jest. Tak wściekłym nigdy przedtem go nie widziała.
Dominik wstał.
– Musieliśmy się zbliżyć do jakiejś osady – mruknął pod nosem. – Ruszajmy dalej.
Słońce paliło im głowy, ale nie przerywali jazdy. Villemo zdecydowała się teraz zdjąć kurtkę i jechała tylko w spodniach i koszuli jak inni. Zachowała jednak kapelusz z szerokim rondem dla ochrony przed słońcem.
Okolica była odludna i dość wysoko położona. Miejscami las ustępował bezdrzewnym mokradłom. A oni nie mogli się pozbyć wrażenia, że dosłownie w każdej chwili mogą otrzymać cios w plecy.
– Dziwne, że jeszcze nas nie wypatrzyli – powiedział Jons.
– Trzymamy się pustkowi – odparł Dominik. – Mowy nie ma, żeby ludzie mogli się tu wyżywić.
Snapphanowie jednak obserwowali ich już od dawna. Czujne oczy śledziły orszak ze wzniesień. Od wzgórza do wzgórza przekazywano wiadomość: w lasach są szwedzcy żołnierze!
Snapphanowie czekali tylko na taką okazję, rozmyślając, jakie by tym razem tortury zastosować.
Читать дальше