Shira ostrożnie wyjrzała spod okrycia i zobaczyła, że Strażnicy jedzą. Dostrzegła Mara, który wziąwszy ogromną kość usunął się w kąt, gdzie w milczeniu ją ogryzał niczym zwierzę. Znowu pospiesznie zamknęła oczy. Spokojny oddech Daniela, śpiącego tuż obok, był dla niej wielką pociechą. Daniel tak wiele rozumiał. Był jej prawdziwym przyjacielem i krewnym jej ojca. Daniel wyjaśnił, że on i Shira są spokrewnieni w piątym pokoleniu. To właściwie dosyć dalekie pokrewieństwo, ale Shira cieszyła się, że w ogóle coś ich łączy. W ich żyłach płynie ta sama krew, choć tak bardzo się od siebie różnią.
Później musiała znowu zapaść w drzemkę, bo nie pamiętała już nic więcej.
Obudziła się późno. Zawstydzona wyskoczyła z łóżka. W pomieszczeniu, będącym właściwie niewielką grotą, został tylko dziadek Irovar i Daniel. Dziadek oznajmił, że polecono im czekać do powrotu Strażników, dopiero potem wyjaśnią sobie co trzeba i ułożą plan.
– Plan czego? – zapytała Shira.
– Zobaczymy – odparł Irovar.
Ta odpowiedź bardziej ją przestraszyła niż uspokoiła.
Pod wieczór Strażnicy wrócili. Kiedy już się najedli, Sarmik dał znak, by wszyscy zgromadzili się przy stole.
Zaczął Orin:
– Wrogowie są w drodze do naszej doliny. Idą teraz wszyscy razem, liczna horda!
– Mamy dość czasu – odparł Sarmik spokojnie. – Irovarze, uważam, że nadeszła pora, byś opowiedział o Shirze. Zgadzasz się ze mną?
– Zgadzam się – potwierdził stary, przyglądając się w zamyśleniu swojej wnuczce i dziwiąc, jakie przemiany zachodzą w niej teraz każdego dnia, w jej powierzchowności, charakterze i… przychodziło mu do głowy dziwne określenie, ale nie mógł się od niego uwolnić; chciał powiedzieć: w jej substancji.
W pomieszczeniu panowała cisza. Ogień płonął na palenisku, a przy nim stał Mar, oparty o ścianę; jakby wiedział, że powinien trzymać się trochę z dala od wszystkich, by płynący od niego chłód ich nie dosięgał. Shira także siedziała nieco z boku, wyprostowana, czujna, wyczekująca.
Zapanował jakiś dziwny nastrój, jakby za chwilę mieli wkroczyć do nieznanego świata. Daniel wrzucił do ognia resztki korzenia, który żuł, bo wszystko stało się jakieś takie niezwykłe, czuł się tak dziwnie i przypisywał to uczucie właśnie działaniu korzenia. Nie miał odwagi myśleć, że jest inaczej.
– Całej prawdy z pewnością nie znam – zaczął wolno Irovar. – Ale opowiem wam, co się wydarzyło tej nocy, kiedy Shira przyszła na świat. Jak wiecie, moja żona była szamanką i to ona wymusiła małżeństwo naszej córki Sinsiew z Vendelem, przybyszem z obcego kraju. Oboje młodzi byli potomkami złego Tan-ghila. Tun-sij myślała, że dziecko tych dwojga przejmie z obu rodów wszystko co najlepsze.
Irovar przymknął oczy i oddychał ciężko.
Nagle poczuł, że wszystko, co dotychczas zdawało mu się snem, jest jasne i oczywiste, jest rzeczywistością.
A oto historia Shiry, dziewczyny z Nor, taka jak ją opowiedział stary Irovar:
Tamtej nocy, dwadzieścia sześć lat temu, wydarzyło się wiele niezwykłych rzeczy. Już wcześniej, w ciągu dnia, kilku rybaków z Taran-gai, którzy wyszli w morze, zauważyło coś osobliwego. Na wprost nich, skąpana w słonecznym blasku, wznosiła się Góra Czterech Wiatrów. Wydawało im się, że woda wokół wyspy dziwnie faluje, jakby dno morskie drgało, a kręgi na wodzie rozchodzą się coraz dalej i dalej w morze. Ale oślepiało ich słońce, więc mogło im się to tylko wydawać.
Kiedy pogłoski o tym zjawisku dotarły później do Irovara, przypomniał sobie, co kiedyś powiedziała Tun-sij. Właśnie o Górze Czterech Wiatrów. Jak to pewnego razu u zarania dziejów – nie była w stanie bliżej tego określić – wydarzyło się coś podobnego. Wtedy Taran-gaiczycy także słyszeli odgłosy dochodzące z morza. Trudno było powiedzieć, co to za odgłosy, co przypominają, ale wielu twierdziło potem, że brzmiało to jak dochodzące z daleka bicie w bęben. Uderzenia powtarzały się w różnych odstępach czasu; na przykład co pięć minut, a potem mogły minąć i dwie godziny pomiędzy jednym a drugim. Naliczono jedenaście takich uderzeń tamtej okropnej nocy, kiedy nikt nie mógł zmrużyć oka. Ostatnie uderzenie to był już potężny huk, po którym wyspa ponownie zadrżała, a potem usłyszeli krzyk jakiejś istoty w najwyższej potrzebie; krzyk ten niósł się ponad wodą, spływał na ziemię i zapadał się w nią pod stopami ludzi jak jęk lub ciężkie westchnienie.
Tak opowiadała Tun-sij o wydarzeniach sprzed wielu setek lat.
Irovar wrócił ponownie do opowieści o nocy, kiedy Shira przyszła na świat.
Miało się już ku wieczorowi, gdy jakiś niewytłumaczalny strach ogarnął mieszkańców jurackiej osady Nor, ale jeszcze większego niepokoju doświadczali ludzie w Taran-gai. Raz po raz kierowali wzrok ku morzu, jakby stamtąd ten strach na nich spływał. Zbierali się w grupy, rozmawiali ze sobą półgłosem, w ich szeroko otwartych oczach malował się lęk, a serca biły niespokojnie.
Kiedy w końcu zapadła noc, poczuli nagle jakby lekkie drżenie ziemi, a owi rybacy, którzy wypłynęli w morze, opowiadali potem, że woda burzyła się, tworząc wielkie, wysokie fale. Z największym trudem udało im przez wzburzoną wodę przedostać na ląd.
A potem stało się coś, czego nikt nie mógł pojąć: skądś, z bardzo daleka, dał się słyszeć jakiś głuchy, jakby pełen skargi ton. Przeciągły i gwałtowny, niósł się znad morza na ląd.
Jeden jedyny ton, a potem wróciła cisza.
Ale zanim rosa pojawiła się na trawie w szarym zmierzchu, rozległo się ciężkie stukanie w drewnianą futrynę u wejścia do jurty Irovara. On nie spał, czuwał przez całą noc. Trzymał w ramionach wnuczkę, córkę swojej córki, która urodziła się przed chwilą i zaraz po urodzeniu została sierotą. Odłożył dziecko na posłanie i wyszedł na dwór.
W tamtym czasie jego jurta stała w takim miejscu, że od wejścia miał widok na stary plac kultowy – na groby przysypane kamieniami, wznoszący się ponad nimi kamienny ołtarz, na którym zawieszono plemienne totemy i trofea z pomyślnych polowań. Nad wszystkim górowały olbrzymie rogi renifera. O brzasku plac ofiarny tonął w lekkiej, szarej mgle.
Przed wejściem do jurty, mając za plecami te czarne, sterczące symbole, stały nieruchomo cztery postaci. Irovar domyślał się, że nie zamierzają wejść do środka, wobec czego ostrożnie zamknął za sobą drzwi i pochylił się w głębokim ukłonie. Jeśli nawet odczuwał strach, to nie zdawał sobie z tego sprawy.
– Bądźcie pozdrowieni, przybysze – powiedział spokojnie. – To zaprawdę niezwykła noc.
Przemówił pierwszy, ubrany w płaszcz barwy ziemi, osłaniający całą jego twarz, a głos mówiącego brzmiał głucho.
– Masz w swojej jurcie nowo narodzone dziecko. Przynieś je do nas!
Irovar wahał się.
– Czy mam oddać to jedyne, co mi zostało?
Druga postać, kobieta w jasnej, mieniącej się błękitem szacie, odrzekła głosem przypominającym szum wiatru w koronach drzew:
– Nie zabierzemy ci jej, ale potrzebujemy jej pomocy.
– Wielkie nieszczęście dotknęło nasz lud – powiedział trzeci z przybyłych, w którego głosie słychać było szum morza; oczy jego mieniły się niczym woda: szaro, zielono, błękitnie. – Pewien człowiek wypowiedział walkę naszym Władcom.
Irovar wyprostował się i rzekł z szacunkiem:
– Wy nie jesteście przewodnikami Nieńców?
– Nie. Ale to dziecko należy do naszego ludu. Do Taran-gaiczyków.
– To prawda, że w jej żyłach płynie ich krew. Ale jak moja nowo narodzona wnuczka mogłaby pomóc waszym wysokościom?
Читать дальше