Mattias zamyślił się.
– Nawet mama?
– Jasne, że nie. Wtedy by wszystko przepadło!
Młodszy brat skinął głową.
– W takim razie zabiorę cię do miejsca, gdzie tańczą ryby. Ale nie jutro. Jutro ich tam nie będzie. Pojutrze. Ja wcześniej wyjadę z domu konno, żeby zobaczyć, czy to właściwa pora, a ty spotkasz się ze mną na skraju lasu przy tym wielkim dębie o godzinie… powiedzmy, o dziewiątej. Znasz się na zegarze?
– Mogę zapytać tatę.
– Nie, głuptasie, tego nie wolno ci robić! Wymkniesz się z domu, kiedy służące zaczną sprzątać ze stołu po śniadaniu. Tylko nikt nie może cię widzieć, pamiętaj! Szybko będziemy z powrotem, tak że nikt nie musi o niczym wiedzieć.
– Zrobię, jak mówisz – obiecał Mattias o czystym sercu.
Następnego dnia Kolgrim zapytał Taralda jakby nigdy nic:
– Ojcze, czy mógłbym jutro pojechać konno do Christianii? Kiedy byliśmy tam ostatnio z dziadkiem, widziałem piękną broszkę ze srebra. Bardzo bym chciał kupić ją babci Liv, żeby ładnie wyglądała w kościele w dniu świętego Olafa.
Tak naprawdę Kolgrima kościół nic nie obchodził. Od czasu do czasu musiał do niego chodzić, ale przeważnie znajdował jakiś na pozór ważny powód, by zostać w domu.
Poruszony troskliwością syna Tarald zapytał:
– Ale czy ciebie na to stać, Kolgrimie?
– Mam oszczędności – odparł chłopiec z tajemniczym uśmiechem.
– Niech mnie kule, to nieźle! Nie musisz jednak jechać sam. Może ja mógłbym wziąć sobie wolne…
– Ojcze, ja mam dwanaście lat! Dobrze jeżdżę konno, wiesz o tym. Złodziei i innych przestępców też się potrafię wystrzegać.
Tak, Tarald wiedział o tym. Trochę co prawda niechętnie, ale w końcu się zgodził.
Następnego ranka Kolgrim pomachał ręką zaniepokojonej rodzinie i wyruszył w stronę Christianii.
Gdy tylko znalazł się w takiej odległości od Grastensholm, że nie mógł już być widziany z dziedzińca, zboczył z głównej drogi i sobie tylko znanymi leśnymi ścieżkami okrążał parafię.
W jakiś czas potem zatrzymał się, wciąż siedząc na koniu, pod wielkim dębem i patrzył, jak przez łąki zmierza ku niemu mały chłopczyk, spiesząc się, by zdążyć na czas.
Fala zimnego spokoju spłynęła do serca Kolgrima.
– Udało mi się – sapał zdyszany Mattias.- Nikt mnie nie widział. Trochę się bałem, bo mówiłeś, że jedziesz do Christianii, i myślałem, że może cię tu nie będzie. Ale jesteś – cieszył się malec. Natychmiast jednak zmartwienie odmalowało się na jego buzi. – Tylko ja tak nie lubię kłamać mamie.
– Pytała cię o coś? – krzyknął Kolgrim ostro.
– Nie, ale nic nie powiedzieć to prawie tak samo jak kłamać. Tak to czuję.
Brat nigdy nie miewał tego rodzaju skrupułów, więc nie rozumiał, czym się mały przejmuje. Nic sobie też nie robił ze swojej przybranej matki Irji, która wciąż starała się dawać mu tyle samo miłości, ile dawała rodzonemu synowi, Mattiasowi.
– Już ci mówiłem, nie będzie nas tak krótko, że nikt nawet nie zauważy. Siadaj teraz za mną!
Obaj musieli się potrudzić, by Mattias znalazł się w końcu na końskim grzbiecie, i wtedy Kolgrim zawrócił.
Jak wszyscy mali chłopcy Mattias podziwiał starszego brata. On był bohaterem, wszystko wiedział i wszystko umiał. Kolgrim przyjmował jego podziw z pewną dumą, przede wszystkim jednak z pogardą.
Gdy tak jechali przez las, Mattias zawołał przejęty:
– Jakie to cudowne! Przez całą noc nawet oka nie zmrużyłem.
Bardzo dobrze, pomyślał Kolgrim z paskudnym uśmiechem.
– Wziąłem też dla nas parę kanapek – opowiadał dalej malec.
– Co zrobiłeś? – wybuchnął Kolgrim, ale opanował się i dodał spokojniej: – Czy nikt cię nie widział?
– Nie. Zakradłem się do kuchni, kiedy nikogo tam nie było.
– Dobrze. Na pewno będziemy głodni.
I jechali dalej w milczeniu przez spowity zielonym półmrokiem las.
– Posłuchaj, jak wiatr szumi w koronach drzew – szepnął po chwili Mattias. – Jak to smutnie brzmi! Jak w kościele podczas rekwiem.
– A co to jest rekwiem? – zapytał Kolgrim, nie bardzo wprowadzony w kościelne rytuały.
– Msza żałobna.
No, to akurat odpowiednia muzyka, pomyślał starszy brat.
– Jakoś daleko jedziemy – rzekł Mattias niepewnie.
– Już niedługo będziemy na miejscu – obiecał Kolgrim.
Znowu minęło trochę czasu, po czym Mattias jęknął żałośnie:
– Nie chciałbym się skarżyć, ale pupa mnie już boli.
– Już, zaraz – odparł starszy, a serce zaczynało mu walić z podniecenia.
Jechali teraz leśną drogą, równie zieloną jak poszycie wokół, więc chyba niewiele ludzi przechodziło tędy ostatniego lata. Nawet gdyby Mattias zauważył ślady końskich kopyt, to i tak nie skojarzyłby tego z wyprawą Kolgrima w nieznane kilka dni temu. Od czasu do czasu przecinali małe polanki, otoczone krzakami czarnych jeżyn, a kilkakrotnie mijali grupy domów, które wyglądały, jakby opuszczono je bardzo dawno temu.
Wkrótce krajobraz stał się bardziej otwarty. Zbocza wzgórz porastały teraz dęby, a w miarę, jak posuwali się naprzód, spotykali coraz więcej osik i olch.
Zbliżali się do wybrzeża.
Kolgrim skierował konia na wąską ścieżkę, wiodącą do szopy przy nabrzeżu. Tam zeskoczył z siodła i pomógł bratu zejść na ziemię.
– O! – wykrzyknął Mattias. – Przecież to morze! W oddali, wśród wzgórz i skał, migotały w słońcu wody fiordu.
– Oczywiście, że morze – odparł Kolgrim. – Tylko w morzu ryby tańczą. Są ogromne i nazywają się delfiny. Chodź, mam tutaj łódź!
– Masz łódź? – pytał Mattias, wytrzeszczając oczy, podczas gdy Kolgrim przywiązywał konia do drzewa.
– Jasne. Tam jest schowana.
Kolgrim obmyślił wszystko starannie. Wiedział, że przy brzegu ukryta jest rzadko używana mała tratwa.
Wskoczyli na nią niej obydwaj. Kolgrim przeciął kamieniem linę, którą była przycumowana, i zaczął wiosłować. Nieważne, kto był jej właścicielem. Z lądu, zza gęstych olszynowych zarośli, i tak nikt by ich teraz nie zobaczył.
Wiosła przyjemnie pluskały w wodzie. Mattias wychylał się i obserwował rozchodzące się na powierzchni kręgi.
Kolgrim nie chciał za bardzo odpływać, żeby nie mieć potem zbyt daleko do domu, więc poruszał wiosłami powoli, usypiająco. Mały Mattias wkrótce skulił się, a jego powieki stawały się ciężkie, coraz cięższe.
– Odpoczywaj sobie – przeciągle, hipnotyzująco powiedział starszy brat. – To jeszcze spory kawałek. Obudzę cię, jak nadejdzie pora.
Mattias przytaknął cicho i ułożył się wygodniej.
Kiedy dopłynęli do cypla, za którym fiord łączył się z otwartym morzem, Kolgrim złożył ostrożnie wiosła i pozwolił tratwie sunąć w kierunku lądu. Sprawdził, czy mały śpi mocno, po czym daleko odrzucił wiosła i patrzył, jak odpływają. Sam bezszelestnie zszedł na ląd, a potem z całej siły, choć z największą ostrożnością, odepchnął tratwę od brzegu. W swoich rachubach brał pod uwagę także falę przyboju i teraz z zadowoleniem patrzył, jak tratwa nieubłaganie dryfuje ku otwartemu morzu.
Nie dostrzegał na niej najmniejszego nawet ruchu.
Co sił w nogach pognał wzdłuż brzegu do szopy, gdzie czekał na niego przywiązany koń.
Trudno powiedzieć, co to za instynkt sprawił, że umysł jego przenikała szalona myśl: „Nie zabiłem go! Tego nie zrobiłem!”
Musiała to być jakaś reminiscencja z dzieciństwa. Ślad po opowiadaniu Cecylii o wielkim czarowniku, to znaczy o Szatanie. O tym, co on lubi i czego nie lubi, żeby mali chłopcy robili.
Читать дальше