Oni lekko się pochylili. To on był gościem, on powinien okazać największą cześć i szacunek.
Zabrał głos ojciec Tun-sij, ona zaś przetłumaczyła:
– Prosi cię, byś poszedł z nami do najbliższej siedziby.
Vendel z wdzięcznością pochylił głowę. Skłonny był zgodzić się na wszystko, byle tylko wydostać się z zaklętego lasu.
Słońce powróciło na niebo i postanowiło zostać na nim już na cały dzień. Burzowe chmury oddaliły się, by wylać swą zawartość gdzie indziej. Spowitym w obłoki pary lasem udali się wszyscy ku wzniesieniom. Vendel czuł na sobie ukradkowe, zaciekawione spojrzenia.
Las się skończył i nagle targnęły nimi porywy wiatru, wiejącego z gwałtowną, wręcz przerażającą siłą.
– Dlaczego nie mieszkają na dole, w ciepłym lesie? – zapytał Vendel Irovara.
– Zbyt wiele niebezpieczeństw. Dzikie zwierzęta, wrogowie. Góry lepiej ich chronią.
Tak, z tym mógł się zgodzić.
– Słyszałem w lesie dźwięki fletu.
Tun-sij odwróciła głowę.
– Taran-gaiczycy są mistrzami w grze na flecie. Zawsze tak było. Jeszcze od pradawnych czasów w naszej starej ojczyźnie.
Vendel zorientował się teraz, że zmierzają ku płaskowyżowi ukrytemu wśród najdalej wysuniętych ku morzu gór, tych najbardziej diabelskich, o ostrych szczytach. Chwilę później znaleźli się w małej dolinie, jakby kotle między wierchami. Idealne miejsce do obrony przed atakami wrogów.
Zauważył, że Irovar wiele rozmawia z wyróżniającym się w gromadzie dostojnym mężczyzną, którego nazywał Sarmik, „Wilk”.
W dolinie leżało kilka domostw, tak niskich, że przypominały ziemianki. Domy te miały zaokrąglone dachy, w niczym nie przypominały jurackich. Były to stare domostwa, do połowy wkopane w ziemię. Słyszał od Irovara, że przodkowie Samojedów mieszkali w ziemiankach. Ten lud jednak nie należał do Samojedów. Przyswoili sobie tylko sposób życia, do jakiego zmusiła ich natura.
Żaden z domów najwyraźniej nie zdołałby pomieścić wszystkich, którzy stali teraz dokoła. Ojciec Tun-sij poprosił więc zebranych, by usiedli na placu.
Tu przed każdym z domostw ustawiono właściwe totemy, na których zawieszono całą mnogość plemiennych znaków. Na czubkach tkwiły poprzeczne drążki, górny dłuższy od dolnego. Tutaj jednak, w osłoniętej dolinie, wiatr nie wiał tak mocno, kości więc nie stukały, i tylko lekkie rzemienie i zwierzęce kity powiewały, czyniąc totemy przerażająco żywymi.
Zanim zdążyli usiąść, uwagę Vendela przykuło coś, co znajdowało się na ziemi. Kiedy zrozumiał, czym jest owo zjawisko, włosy stanęły mu dęba na głowie. Choć nie mógł w to uwierzyć, była to żywa istota, która wyczołgała się z jednej z chat. Vendel nawet w myślach użył słowa „istota” na określenie starego człowieka, poruszającego się przy ziemi.
Odrażający stwór podpełzł do Vendela, wpatrując się weń pełnymi nienawiści, złymi oczyma. Musi być prastary! Na pewno ma ze dwa tysiące lat, przemknęło Vendelowi przez głowę, choć natychmiast uznał to za niemożliwe.
Oczy istoty, na wpół ukryte w demonicznej twarzy, ślizgały się po Vendelu. Potem wydobył się z niej głos, który nie przypominał głosu człowieka, już raczej podobny był sykowi węża. Tun-sij przetłumaczyła z błyskiem ironii w oku:
– Nasz szaman mówi, że twoje lędźwie potrafią spłodzić piękne dzieci.
Na miłość boską! Czy oni zawsze muszą mówić o jednym? Vendel miał nadzieję, że opalenizna ukryje jego rumieniec. Zwrócił się do Tun-sij:
– Ten człowiek jest chyba więcej niż szamanem. To dotknięty, prawda?
– Tak, tak właśnie jest.
– A jego wiek?
– Tego nikt nie wie. Ale był stary już wtedy, kiedy narodził się mój ojciec. To ojciec ojca mego ojca. Właśnie w naszym rodzie przychodzą na świat szamani. Prawdziwi czarownicy.
Tak, w rodzie Vendela także dotknięci najlepiej znali się na czarach i byli najzdolniejszymi uzdrowicielami. Ale wątpił, by ta istota kiedykolwiek uleczyła kogoś z choroby. Raczej przeciwnie.
A więc to prawda – dotknięci mogli osiągnąć nieprawdopodobny wiek. W rodzie Vendela wszystkich przeklętych spotkał gwałtowny koniec, niewiele więc wiedziano o tym zjawisku. Hanna, Grimar, Tengel, Sol, Trond, Kolgrim, urodzona przed czasem siostra Villemo – żadne z ich nie zmarło śmiercią naturalną – odeszli za wcześnie, pozbawiono ich życia lub też odebrali je sobie sami.
A Ulvhedin, nawrócony, żył nadal.
Istniał też jeszcze jeden dotknięty w pokoleniu Vendela. Jon, Dan czy Ingrid? Nie wiedział, które z nich. Zawsze myślał o nich jak o dzieciach. Ale byli teraz dorośli, kilka lat tylko młodsi od niego. Ten obciążony przekleństwem także musiał już wyrosnąć.
Na kogo? By rozsiewać wokół siebie strach i śmierć? Tak jak ten stwór przy ziemi?
Ale w następnym pokoleniu ród Vendela uchroni się przed przekleństwem, tak przynajmniej twierdziła Tun-sij. Bo tu podobno urodził się chłopiec…
Drgnął na dźwięk słów skierowanych do niego przez Irovara.
– Prosimy, byś nam wybaczył, że musiałeś czekać tak długo w lesie, ale najwyższa rada chciała usłyszeć wszystko o tobie i o Ludziach Lodu w waszej krainie. Twoja historia wzbudziła wielkie zainteresowanie, tu bowiem zawsze sądzono, że ta część plemienia, która podążyła na zachód, zginęła podczas pełnej trudów przeprawy. Witają cię serdecznie w Taran-gai i wszyscy przychylają się do pragnienia Tun-sij, byś poślubił naszą córkę Sinsiew. To absolutna konieczność dla rodu.
Vendel nadal nie mógł zrozumieć, dlaczego.
Otrzymał wyjaśnienie, ale tylko połowicznie.
– W rodzie Tun-sij urodziło się wielu szamanów i takich, którym nieobce były czary. W twoim rodzie byli niezwykli mężczyźni i kobiety, znający się na sztuce leczenia, a przy tym obdarzeni dobrocią.
– To prawda.
– To ostatnie jest niezwykle ważne!
Irovar zrobił pauzę, po czym powiedział przyciszonym głosem, choć wcale nie było to potrzebne, gdyż nikt tutaj nie znał rosyjskiego:
– Jedynym, który nie słyszał o naszym planie, jest ten okropny staruch. No i obciążone przekleństwem dziecko. Stary wie, że masz ożenić się z Sinsiew, ale nie wie, dlaczego.
Prawdę powiedziawszy, i dla mnie pozostaje to niejasne, pomyślał Vendel.
– Przedstawiliśmy także twój pomysł dotyczący pięciu dziewcząt. Była to dość śmiała propozycja i dużo czasu upłynęło, zanim zdołaliśmy ich przekonać. Ale młodzi mężczyźni stąd są chętni, by pojąć je za żony. To jednak wymaga zakończenia wszelkich waśni między plemionami, co, jak wiesz, jest ogromnie trudne. W końcu jednak zgodzili się przybyć do nas za siedem wschodów słońca, by o tym pomówić. Choć mało brakowało! Nienawiść może być satysfakcjonująca.
– Powiedziałbym, że to raczej niszcząca siła. Wschód słońca? Za siedem lat czy siedem dni?
– Dni. Pozostaje natomiast pewna trudność. Rozstrzygamy konflikty przez walkę na śmierć i życie.
– Nigdy się na to nie zgodzę – przerwał mu Vendel.
– Wiemy o tym. Na tym właśnie polega trudność.
– Irovarze, nie żywię sympatii dla ludzi, którzy przybywają do obcego kraju i postanawiają zmieniać panujące tam obyczaje, uważając, że ich własne są o niebo lepsze. Ale w tym wypadku… Nie zostałem wychowany, by żywić nienawiść. Tragedia w moim domu polegała na tym, że mój ojciec był człowiekiem lubiącym walkę, podczas gdy matka, która pochodziła z Ludzi Lodu, wprost chorowała od wybuchów jego agresji. Jestem taki jak ona…
Tun-sij przysłuchiwała się tym słowom.
Читать дальше