– Nie przesadzaj! – prychnął Dan.
Ingrid chichotała.
Rozłożyli się na noc w sosnowym zagajniku, ale do późna siedzieli na swoich derkach i Dan, jak zwykle, „wykładał” Ingrid różne naukowe zawiłości. Bardziej oddanej słuchaczki nigdy nie będę miał, myślał. Naprawdę bawiło go to, że może ją uczyć wszystkiego, czym sam się interesuje, czuł się dumny, że słucha go z taką uwagą.
Letnia noc była ciepła i jasna, sosny otaczały ich wieńcem jak melancholijne, milczące postacie, ciepły, mocny zapach lasu mieszał się z cierpką wonią wilgotnej ziemi.
– Wiesz, Ingrid, pomysł stworzenia zbioru górskich roślin podsunął mojemu mistrzowi, Olofowi Rudbeckowi młodszemu, pewien mały chłopiec…
– Co ty mówisz?
– Tak, jest w jego otoczeniu malec, ośmio- czy dziesięcioletni. Całe życie tego chłopca związane jest z roślinami i zwierzętami. Nazywa się Carl Linneusz i ma tak rozsądnych rodziców, że nauczyli go wszystkiego, co wiedzą o kwiatach. W Smalandii, gdzie mieszkają, mają wspaniały ogród, jak mówi Olof Rudbeck, i mały Carl ma tam swoje grządki. Teraz jednak został biedaczysko oddany do szkoły w Vaxjo, gdzie strasznie cierpi pod władzą profesorów, którzy wbijają chłopcom do głowy niepotrzebne łacińskie formułki i każdej soboty spuszczają im lanie za grzechy całego tygodnia. Niezależnie od tego, czy jakieś popełnili, czy nie.
– Wstrętni dorośli idioci – wymamrotała Ingrid i pomyślała o proboszczu z Grastensholm, który nie miał już czego jej uczyć. – Ale jakim sposobem poddał on pomysł Rudbeckowi?
Dan nie dał po sobie poznać, że doznał wstrząsu. Nazywać jego idola, czcigodnego profesora i wielkiego uczonego, po prostu Rudbeck?
– Ojciec chłopca napisał list do mojego mistrza i przedstawił zainteresowania syna. Młody Carl zamierzał mianowicie spisać wszystkie rośliny w jednej książce, uzupełnić to rysunkami i nadać im nazwy. Beznadziejna praca, to oczywiste. Ale idea jest bardzo dobra, powiedział do mnie mistrz Olof. Nie chciał w żadnym razie ukraść jej chłopcu, chętnie jednak wykonałby pewne prace przygotowawcze. Jest on mianowicie pewien, że Carl Linneusz kiedy dorośnie, zostanie wybitnym botanikiem. Dlatego właśnie otrzymałem zadanie sporządzenia zbioru roślin górskich. Żeby chłopiec mógł je potem badać.
– Świetnie – powiedziała Ingrid uroczyście. – Pomogę ci zbierać rzadkie egzemplarze.
– Bardzo dziękuję, ale ja nie postępuję tak, jak większość początkujących zbieraczy. Amatorzy wybierają zazwyczaj rzadkie egzemplarze, a machają ręką na wszystko co pospolite. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że na przykład jeżeli chodzi o ptaki, to więcej wiadomo o rzadkim krogulcu i błotniaku niż o zwyczajnej sroce?
Ingrid uśmiechnęła się pokonana. Bo to prawda, że nie zamierzała zbierać mleczów ani ostów, o nie!
Na chwilę zaległa cisza.
Potem Dan powiedział wolno:
– Czy ty… lubisz tego tam, z jego wszystkimi imionami?
Ingrid skrzywiła się i bez najmniejszego szacunku zawołała:
– Eee, tam!
– Dlaczego w takim razie chcesz za niego wyjść?
Wzruszyła ramionami.
– Co tam… Za kogoś muszę w końcu wyjść. Ze względu na mamę i ojca. A poza tym jestem przecież dziedziczką majątku. Jedynaczką i spadkobierczynią Grastensholm i Lipowej Alei. W gruncie rzeczy mam więc obowiązek wyjść za mąż.
– Myślałem, że się za bardzo nie przejmujesz obowiązkami.
– Właściwie nie – odrzekła Ingrid niespodziewanie poważnie. – Ale dla rodziców zrobiłabym wszystko.
We wzroku Dana pojawiły się ciepłe błyski.
– Jak ładnie to powiedziałaś!
– Gadanie! – prychnęła Ingrid, nieprzygotowana na pochwały. – Czy mogę być równie miła i uszczypliwa wobec ciebie, jak ty dopiero co byłeś dla mnie? Bo widzisz, ja uważam, że jesteś niezwykły, zaszedłeś w życiu tak daleko! I sam mistrz Olof powierzył ci takie odpowiedzialne zadanie!
Dan uśmiechnął się.
– Przyznaję, że brzmi to złośliwie. Zwłaszcza że to nie do końca prawda.
– Co nie jest do końca prawdą?
– Bo to ja naprzykrzałem się, żeby jechać. On uważał, że jestem za młody.
– Nie narażałeś się na utratę jego przyjaźni?
– Owszem, ale wielki wpływ wywarły na mnie opowiadania babci Villemo o książkach pradziadka Mikaela. Tak strasznie chciałem pojechać do Doliny Ludzi Lodu.
– Ha! – wykrzyknęła Ingrid triumfalnie. – Ty także! Nie jesteś ani odrobinę lepszy od nas!
Dan odpowiedział spokojnie:
– Jak wiesz, mam swoją teorię na temat grobu. Chcę wiedzieć, czy istnieje i gdzie się znajduje. Choć zbieranie roślin pociąga mnie, oczywiście, najbardziej. Upierałem się jedynie przy tym, żeby je zbierać w Norwegii.
Ingrid zamarła.
– Ciii! Słyszałeś?
– Nie, a co?
– Nie wiem, bądź cicho!
Wytężał słuch aż do bólu. I nagle usłyszał: zbliżający się stukot końskich kopyt.
Siedzieli jak posągi. Bez ruchu. Wyczekująco.
Po chwili na drodze poniżej ukazał się jeździec. Olbrzymi, gnał przed siebie niczym demon.
Ingrid odruchowo chwyciła juki, o które przez cały czas się opierała, i skuliła się pod sosną.
– Mnie tu nie ma – syknęła do Dana.
Dan nie miał czasu zastanawiać się nad jej zachowaniem, całą uwagę skupiał na jeźdźcu. On także nie miał wątpliwości, kto to. Istniał tylko jeden człowiek tej postury, sprawiający takie okropne wrażenie.
Ulvhedin właśnie ich mijał, Dan miał już zawołać na Ingrid, by wyszła z kryjówki, lecz zmienił zdanie.
Demoniczny jeździec na drodze zatrzymał konia. Dan widział go zdumiewająco wyraźnie w mroku nocy. Ponury cień, który czeka. Spokojnie, bez ruchu, jakby czatował na zdobycz.
Po chwili Ulvhedin zawrócił konia i jak otoczona poświatą mara ruszył do miejsca, w którym siedział skulony Dan.
Ach, tak! Teraz zrozumiał, dlaczego widzi Ulvhedina tak wyraźnie. Sylwetkę tamtego otaczała ledwie widoczna niebieskawa aura. Aura gniewu? A może zdecydowania? Nie umiał określić.
Ulvhedin nie mógł widzieć ich kryjówki! Konie schowali za drzewami, Dan siedział wśród sosen, przez których gęste, poruszające się gałązki trudno by go było dostrzec.
Ulvhedin musiał wyczuwać swoją zdobycz! Jak dzikie zwierzę!
W domu, w parafii Grastensholm, Dan nie bał się kuzyna mimo jego przerażającej powierzchowności. Teraz był sztywny ze strachu.
Na wszelki wypadek wstał.
– Czy to ty, Ulvhedin? Przestraszyłeś mnie.
– Gdzie Ingrid?
Słowa były ostre, świszczące, niecierpliwe.
– Ingrid?
– Nie udawaj, to na nic.
Olbrzym zeskoczył z konia i podszedł do Dana, który starał się zachować odwagę, choć nie było to łatwe. Nigdy nie widział Ulvhedina w takim stanie. Z żółtych oczu zostały jedynie szparki, lecz mimo to płonął w nich żar, a zęby połyskiwały w mroku jak u żbika.
– Czego chcesz od Ingrid?
– Ona ma coś, co należy do mnie.
Sakwa! Tak pieszczotliwie gładziła ją przez całą drogę.
– Ingrid coś ukradła? Ale…
Dan mógł był powiedzieć, że on przecież nie ma obowiązku jej pilnować, ale nie musiał tego zrobić.
Zresztą nie zdążył.
Z kryjówki Ingrid nie doszedł najlżejszy nawet dźwięk, mimo to Ulvhedin w tamtą właśnie stronę kierował całą swoją uwagę, a w następnej sekundzie rzucił się pomiędzy drzewa.
Ingrid wydała z siebie ostry krzyk i zerwała się na równe nogi. Jak strzała wypadła z ukrycia i rzuciła się do ucieczki, a Ulvhedin dosłownie deptał jej po piętach.
Читать дальше