– Ale Bernt da sobie radę? – upewniała się matka. – To wspaniała wiadomość. Chciałam go odwiedzić, ale obawiałam się, czy w ten sposób nie rozniosę zarazy.
Trudno w to uwierzyć, pomyślał Christoffer, kiedy Lise – Merete prowadziła go do swego pokoju. Raczej przypuszczałbym, że to działa silnie rozwinięty instynkt samozachowawczy.
– Muszę ci pokazać, co już mam gotowe – z zapałem oznajmiła Lise – Merete, kiedy znaleźli się w jej ślicznym, biało – niebieskim pokoiku. Te kolory stanowiły doskonałe obramowanie dla jej złocistobrązowej cery. – Oszalałeś? Nie możesz mnie teraz całować! Zobacz, czy nie są przecudowne?
Zademonstrowała mu kilka obszytych koronką haftowanych chusteczek do nosa. Christoffer nie bardzo mógł pojąć, dlaczego chusteczki muszą koniecznie się znaleźć w wyprawie ślubnej, ale widać było, że wszelkie te prace ją bawią, a wszystko, co jej sprawiało przyjemność, sprawiało przyjemność także i jemu.
– Oczywiście – odparł w roztargnieniu.
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Dziewczyna przez cały czas pilnowała, by zanadto się do niej nie zbliżał; przecież zarazki mogły kryć się na przykład pod paznokciami, a Christoffer także zrezygnował z prób jakiejkolwiek pieszczoty. Wszystko, co przedtem tak go w niej porywało, jej inteligencja i żywiołowość, nagle zaczęło wprawiać go w dziwny stan irytacji.
Lise – Merete musiała to najwyraźniej zauważyć, bo zaraz, co prawda zachowując przyzwoitą odległość, pochyliła się bliżej i powiedziała obiecująco:
– Kiedy ta okropna epidemia się skończy, Christofferze, przyjdziesz tu chyba? Ojciec i matka tak często wychodzą i choć pragnę być białą panną młodą, wprost nalegam na to, to będziemy mogli pobawić się trochę w małżeństwo? Co ty na to?
Co miała na myśli, wypowiadając te słowa? Jeśli chodziło o uściski i pieszczoty, zawsze starali trzymać się w ryzach, ale czy w ogóle ktokolwiek mógłby posunąć się dalej niż oni, nie przekraczając granicy? Lise – Merete iście po mistrzowsku potrafiła go podniecić, aż do granicy albo – albo, a on zawsze zdołał wycofać się na czas. Ale jak daleko miała zamiar teraz się posunąć? Czy miało to znaczyć, że…?
Ta myśl była niewypowiedzianie kusząca. Lise – Merete miała wspaniałe ciało, koledzy często o tym wspominali, nazywali go dzieckiem szczęścia, a on się wtedy rumienił z radości. A teraz ona właściwie obiecała, że mogliby ukradkiem zacząć…
Słowa jej wywarły na nim tak wielkie wrażenie, że zapomniał się i przyciągnął ją do siebie.
Lise – Merete uderzyła w krzyk, zawyła jak syrena, więc Christoffer natychmiast ją puścił.
Głęboko urażona otrzepała ubranie.
– Oszalałeś? – syknęła. – Znów będę się musiała kąpać. Założyłam dzisiaj czystą suknię!
Christoffer zacisnął zęby.
– A ja nie jestem trędowaty – oznajmił i wyszedł.
– Christofferze, poczekaj! – zawołała za nim, ale jego tak rozgniewało doznane upokorzenie, że nawet nie przystanął. Rajca wrócił już do domu, z salonu dobiegał jego głos, ale Christoffer nie miał najmniejszej ochoty na spotkanie z przyszłym teściem. Głośno zatrzasnął za sobą wejściowe drzwi.
Zachowanie Lise – Merete wzburzyło go do tego stopnia, że pragnął porozmawiać z kimś, kto nie obawiał się zarazków. Pomimo późnej pory skierował się do pawilonu, w którym leżała Marit, i dalej prosto do jej separatki.
Z początku wydało mu się, że dziewczyna już umarła; przerażony jęknął. Zaraz jednak dostrzegł, że poruszyła się nieznacznie, przysiadł więc na brzegu łóżka.
Zanim wszedł do separatki, spotkał jedną z pielęgniarek i zapytał ją o stan Marit z Grodziska. Siostra ze smutkiem pokręciła głową.
– Koniec jest już bliski i, niestety, nic nie możemy zrobić. Ale ona pytała dzisiaj o pana, doktorze, wizyta na pewno podniesie ją na duchu. Biedaczka, taka jest samotna.
Wszystkie pielęgniarki wiedziały, jaką troską Christoffer otacza swoich pacjentów, ile starań podejmuje, byle tylko uczynić pobyt w szpitalu łatwiejszym do zniesienia. A zresztą serca wszystkich siostrzyczek na jego widok biły mocniej. Pielęgniarka, którą teraz spotkał, nie widziała niczego nadzwyczajnego w tym, że doktor ma zamiar porozmawiać z umierającą pacjentką.
– Doktor Volden – powiedziała Marit z sennym uśmiechem, budząc się, bo ktoś przysiadł na jej łóżku.
Christoffer zorientował się, że musiała dostać silny lek na uśmierzenie bólu, wydawała się lekko zamroczona.
– Christoffer – poprawił ją.
– Ach, oczywiście, Christoffer. Właśnie śniłam o nas dwojgu. To był taki piękny sen – mówiła niewyraźnie.
– Naprawdę? Opowiedz mi.
– To nic ciekawego. Latem koło Grodziska rozciąga się piękna, ukwiecona łąka. Jeszcze zanim zaczną się tam paść krowy, jest pełna kwiecia wszystkich kolorów. Najpierw zakwitają mlecze i wtedy łąka wygląda jak złociste morze.
– Wiem – uśmiechnął się. – Ty i ja najwidoczniej należymy do nielicznych, którzy potrafią dostrzec piękno w mleczach. A później?
– Później łąka robi się żółto – fioletowa, Od jaskrów i bodziszków. Wtedy także jest śliczna.
– Prześliczna – zgodził się z nią Christoffer. – Te kwiatki także należą do moich faworytów.
Oddychała szybko, płytko i urywanie, jakby powietrze docierało tylko do najwyższych partii płuc.
– A później na łące robi się sucho i właśnie wtedy wybucha bogactwem kwiatów.
Christoffer znów się uśmiechnął.
– Wiem. Kiedyś próbowałem nawozić łąkę, żeby urosły na niej większe, jeszcze piękniejsze kwiaty. Niestety, urosła tylko bujna trawa i wszystkie kwiaty zagłuszyła.
– Tak – uśmiechnęła się Marit. – Zobacz, moja sikorka znów puka w szybę!
– A jakie kwiaty kwitną na twojej łące, kiedy robi się sucho?
– Wszystkich możliwych kolorów. Maleńkie polne bratki, wiesz które, jest ich całe morze! I niebieskie dzwonki, polne różyczki, dziewięciorniki i smółki, i kwiatki białe jak welon, i przetaczniki, one są niebieskie. Zatroszczysz się o to, żeby moja sikorka nie była głodna?
– Dobrze. Skąd znasz tyle różnych nazw?
W oczach Marit pojawił się cień smutku.
– Matka mnie nauczyła, kiedy jeszcze byłam bardzo mała. Nigdy ich nie zapomniałam.
– Twoja matka już nie żyje?
– Urodziła jeszcze jedno dziecko, kiedy miałam pięć – sześć lat, nie przeżyła porodu. Umarła z dzieckiem.
Christoffer ujął ją za rękę i uścisnął.
– Ale śniłaś o nas, o mnie i sobie?
– Tak.
Nie była w pełni przytomna, zauważał to. Na policzkach płonęły rumieńce, a w wycięciu koszuli dostrzegł paskudne wrzody, charakterystyczne dla szpitalnej choroby.
– Właściwie w tym śnie nic nie było – powiedziała jakby przepraszająco. – Szliśmy razem po ukwieconej łące. A potem usiedliśmy i ty grałeś na źdźble trawy.
– Naprawdę? – zdziwił się. – Wiesz, zawsze umiałem to robić. A co było potem?
– Nic więcej, ten sen już się skończył. Potem przyśnił mi się koszmar, ale to już o czym innym.
– To przez gorączkę.
Mówiła już trochę zbyt długo. Na więcej nie starczyło jej sił. Leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami.
Christoffer wyciągnął rękę i pogłaskał ją po policzku wierzchem dłoni. Uśmiechnęła się spokojnie.
– Bardzo pana lubię, doktorze Volden.
Znów zapomniała, że wolno jej nazywać go Christofferem. Zrozumiał, że zapada w odrętwienie.
– I ja cię lubię, Marit. Bardzo, bardzo lubię.
Читать дальше