Benedikte Lind z Ludzi Lodu miała już dwadzieścia dziewięć lat. Trudny okres oczekiwania nieślubnego dziecka i lata upokorzeń, które po nim nastąpiły, należały do przeszłości. Nadal jeszcze musiała walczyć o prawo Andre do życia w społeczeństwie, które nie tolerowało żadnych widocznych oznak niemoralności, nadal musiała dodawać mu odwagi, by bez strachu szedł do szkoły. Ale Andre miał już dziewięć lat i lepiej radził sobie z nieprzyjaznymi uwagami starszych uczniów. Oczywiście zdarzało się, że wypłakiwał łzy goryczy, kiedy rzucała się na niego gromada większych dzieci, a jego piękne przybory szkolne lądowały w sadzawce z żabami, ale w domu nie przyznawał się do tego. Benedikte, rzecz jasna, wiedziała, co się dzieje, i starała się go pocieszać, mówiąc, że nie tylko jego spotykają podobne przykrości, a być może inne krzywdzone dzieci nie mają nikogo, kto by je pocieszył. Gdyby więc Andre zobaczył, że coś podobnego przytrafia się komuś innemu, powinien wtedy podejść do takiego dziecka i pomóc mu.
Dla małego chłopca, który czuł się wśród rówieśników niechciany, było to zadaniem prawie nadludzkim, ale Andre łkając ocierał łzy i starał się pomagać mniejszym od siebie samotnym dzieciom.
Benedikte nieustannie miała ochotę wybrać się do szkoły i porządnie wytargać dręczycieli synka za uszy, ale wiedziała, że Andre umarłby ze wstydu, a poza tym później byłoby mu jeszcze trudniej. Nie mogła też poważnie pomówić z rodzicami tych nicponi, bo przecież samotna matka właściwie nie miała nic do powiedzenia.
W ostatnim czasie jednak wszystko jakby się unormowało, nie rozumiała tylko, dlaczego. Andre wracał ze szkoły uśmiechnięty i zadowolony, mówił o kolegach, z którymi się zaprzyjaźnił. Benedikte tak bardzo się tym radowała, że z trudem powstrzymywała łzy.
Ostrożnie próbowała wypytywać syna, co spowodowało tę nagłą fantastyczną zmianę, ale Andre uśmiechał się tylko tajemniczo.
Nie pozwolono mu mówić o tym, co się naprawdę wydarzyło. A stało się to parę miesięcy temu, kiedy bał się wracać ze szkoły do domu. Siedział skulony w kącie dziedzińca szkolnego, tam gdzie nikt nie mógł go widzieć, wiedział bowiem, że zaraz za zakrętem czeka na niego czterech dużych chłopaków i jedna dziewczyna. Wcześniej tego dnia stanął w obronie pewnego pierwszoklasisty i zagrozili mu, że jeszcze się z nim policzą.
Dzień był zimny, chłopcu doskwierał chłód. Wiedział, że kochana mama czeka z obiadem i będzie się o niego niepokoić, ale bał się ruszyć. Pies dozorcy podbiegł do Andre i obwąchał go ze współczuciem. Chłopczyk zaczął głaskać zwierzę.
Wtedy właśnie usłyszał głos, łagodnie wypowiadający jego imię. Podniósł głowę i zobaczył, że stoi przed nim obcy mężczyzna.
Jaki on piękny, jak niewypowiedzianie piękny! Mały Andre w całym swym życiu nigdy nie widział tak cudownego człowieka. Czarne wijące się włosy opadały na ramiona, szare jak popiół oczy uśmiechały się do niego spod długich, jedwabistych rzęs. A uśmiech… Andre uznał, że jego uśmiech jest jak rozświetlone blaskiem słońca letnie niebo.
– Chodź, odprowadzę cię do domu – przyjaźnie zachęcił go mężczyzna.
Andre się podniósł. Chciał zapytać nieznajomego, kim jest, ale nie mógł wydusić z siebie słowa, bał się.
Jak przyjemnie było trzymać ciepłą, dorosłą dłoń! Razem ruszyli drogą.
– Jestem twoim krewnym – wyjaśnił mężczyzna. – Nie, nie, nie twoim ojcem. Ale bardzo dobrze znam twoją matkę i twego dziadka Henninga. I Malin Volden.
Andre nic nie powiedział, tylko mocniej uścisnął dłoń, dającą mu takie poczucie bezpieczeństwa.
– Sądzę jednak, że nie powinieneś nikomu mówić, że tu jestem – ciągnął mężczyzna. – Niech to pozostanie naszą wspólną tajemnicą.
– Ale czy nie mógłbyś pójść ze mną do domu i odwiedzić ich wszystkich? – Andre błagalnym wzrokiem patrzył na swego nowego wysokiego przyjaciela.
– Jeszcze nie – odparł nieznajomy.
Chłopiec milczał przez chwilę.
– Jak masz na imię? – spytał wreszcie.
Mężczyzna zamyślił się.
– Chyba na razie ci tego nie wyjawię. Najpierw muszę sprawdzić, czy potrafisz trzymać język za zębami. Ale kilka lat temu pomogłem twojej matce.
Wyszli za zakręt, tam za kamieniem czyhała cała piątka starszych dzieci. Kiedy ujrzeli obcego u boku Andre, stanęli jak wryci, a w chwilę później wzięli nogi za pas i uciekali tak szybko, że aż się za nimi kurzyło.
Nieznajomy nie odprowadził Andre do samego domu. W alei, przy pierwszych lipach, pożegnał się i obiecał, że wróci, jeśli dzieci nie dadzą chłopcu spokoju. Ale przypuszczał, że to się już nie powtórzy.
Okazało się, że miał rację. Następnego dnia w szkole dzieci podeszły do Andre, pytając, kim był mężczyzna, który odprowadził go do domu.
– O, to mój krewny – odparł Andre uśmiechnięty. – Mieszka w pobliżu i czasami po mnie przychodzi.
Dzieci wydawały się zamyślone. Marco – bo był to, rzecz jasna, Marco, choć Andre tego nie wiedział – musiał najwyraźniej wywrzeć na nich ogromne wrażenie. Po tym incydencie Andre miał nareszcie trochę spokoju, a nawet zyskał sobie wśród uczniów kilkoro przyjaciół.
W domu nie powiedział jednak nic o dziwnym spotkaniu, obiecał przecież, że nie puści pary z ust.
Pragnął ujrzeć swego niezwykłego krewniaka jeszcze raz, ale to się nie zdarzyło. Marco stał się dla chłopca postacią ze wspaniałego snu, najlepszym przyjacielem z marzeń.
Benedikte nic nie wiedziała o odwiedzinach Marca. Zauważyła jedynie, że synek jest spokojniejszy, i czuła się szczęśliwa jak nigdy przedtem.
Rozmowa telefoniczna z Christofferem wprawiła ją w oszołomienie.
– Któż to dzwonił? – spytała ją przybrana matka Agneta, kiedy Benedikte wróciła do domu.
– Christoffer – odparła Benedikte, stając nieruchomo na środku pokoju. – Chce, żebym przyjechała do Lillehammer.
– To bardzo miło. Ale właściwie dlaczego?
– Mają jakieś kłopoty w szpitalu. Dokładnie nie zrozumiałam, o co chodzi, ale z tego co dosłyszałam, wynikało, że jeśli czyjś syn umrze, gazety rozpętają skandal.
– To rzeczywiście straszne!
– Owszem. A co najgorsze, w szpitalu wybuchła jakaś epidemia, z którą nie mogą sobie poradzić, bo nie potrafią odkryć jej źródła. Christoffer pytał, czy nie mogłabym natychmiast przyjechać i pomóc im.
– Ale przecież ty nie jesteś lekarzem!
– To prawda – powiedział Henning, który wszedł do pokoju i przysłuchiwał się rozmowie. – Ale Benedikte ma swoje szczególne zdolności.
Dziewczyna od razu zwróciła się do ojca:
– Czy wolno mi będzie pojechać?
– Christoffer nigdy jeszcze o nic nie prosił. Sytuacja na pewno jest poważna. Uważam, że nie powinnaś zwlekać z wyjazdem.
– Oczywiście – poparła go Agneta. – A o Andre się nie bój, już my się nim zaopiekujemy.
– Wiem – odparła Benedikte zamyślona. – Ale właściwie miałam zamiar zabrać go ze sobą.
– A co ze szkołą?
– Nauczyciel na pewno go zwolni. Andre nigdy jeszcze nie wyjeżdżał z domu, podróż byłaby dla niego wielkim przeżyciem, jechałby pociągiem, zobaczyłby kawałek Norwegii. Zatrzymamy się u Christoffera; prawdę mówiąc to on pytał, czy Andre mógłby przyjechać ze mną. Chciałby spotkać się ze swym chrześniakiem i pokazać mu Lillehammer.
– Moim zdaniem to wspaniały pomysł – ucieszyła się Agneta.
– Moim także – zawtórował jej Henning. – Pamiętaj tylko, żeby ciepło ubierać chłopca!
Читать дальше