Benedikte rozgniewała się nie na żarty. Odezwała się w niej krew dotkniętych z Ludzi Lodu. Lekko uderzyła go w chorą nogę, wyprostowała się i oświadczyła:
– W takim razie radź sobie sam, ty arcysnobie! – powiedziała i wyszła.
– Nie, chwileczkę, zaczekaj! – zawołał za nią Bernt, który zaczynał się bać. Choć leżał w izolatce, daleko mu było do stanu Marit z Grodziska. Świtało mu jednak w głowie, że nie umieszczano ludzi w separatkach, aby było im tam wygodniej. Trafiali tu umierający.
– Proszę poczekać, proszę wracać! – zawodził Bernt. – Nie może pani zostawiać biednego pacjenta samemu sobie!
Christoffer, który był w innym pokoju i spotkał rozzłoszczoną Benedikte na korytarzu, pozwolił mu dalej krzyczeć, przynajmniej dopóki rozmawiał z kuzynką.
– Po prostu nie mogę – powiedziała Benedikte, starając się odzyskać panowanie nad sobą. – Okazał mi tak nieznośną pogardę, że nie wytrzymałam.
Nigdy dotąd nie widział jej rozgniewanej, zawsze traktował ją jako uosobienie dobroci. Teraz zobaczył, kim była naprawdę: jedną z dotkniętych z Ludzi Lodu.
– Wobec tego wstrzymaj się z nim – mruknął. – W pokoju obok leży dwóch mężczyzn, nimi więc się zajmij, a ja spróbuję przemówić Berntowi do rozsądku.
Weszli do pokoju swego przyszłego szwagra.
– Co ty znowu nawyprawiałeś? – spytał zniecierpliwiony.
– Ja? To ona zachowała się bardzo niegrzecznie. Nakaż tej czarownicy wrócić tu i kontynuować to, co zaczęła. Bo to naprawdę pomogło, czuję w nodze!
– Głos masz w każdym razie jeszcze donośniejszy. Ale nie wolno ci nazywać Benedikte czarownicą! To najlepszy człowiek, jakiego znam.
– Ale wygląda jak prawdziwa wiedźma.
– Wcale nie! A jeśli już o tym mówimy, to ty wyglądasz jak rozpieszczony smarkacz. Teraz będziesz musiał poczekać, aż skończy zajmować się innymi. Jeśli, oczywiście, w ogóle zechce do ciebie wrócić.
– Nie jest chyba aż tak obrażalska!
– Benedikte nigdy nie była obrażalska. Poza tym przyjechała aż z Asker tylko po to, by uratować życie tobie i innym pacjentom. A ty znów postąpiłeś jak dureń, i tyle.
Christoffer wyszedł, z hałasem zatrzaskując za sobą drzwi. Od dawna nie był tak wzburzony.
Benedikte przeszła do sąsiedniego pokoju.
Leżało w niej dwóch pacjentów, wyraźnie udręczonych chorobą szpitalną. Jeden, najwidoczniej pogrążony we śnie, leżał zwrócony twarzą do okna, drugi, kiedy weszła, podniósł głowę.
Twarz rozjaśniła mu się w życzliwym uśmiechu. Benedikte wytłumaczyła, że jej zabiegi nie sprawią mu żadnego bólu, i zaraz zaczęła stosowanie swojej terapii u tego sympatycznego pacjenta. Był to wesoły wieśniak, na którego zwalił się gruz, i choć Benedikte miała ochotę posłuchać jego zabawnych powiedzonek, poprosiła, by milczał, gdyż musi się skoncentrować.
Niełatwo było wygnać zarazę z ciała, zwłaszcza komuś tak nie wprawionemu jak Benedikte. Wypróbowywała swe zdolności tylko na członkach rodziny, na nikim innym, nie chciała bowiem zyskać sobie sławy „mądrej babki”, do której płynie strumień ludzi potrzebujących pomocy. Nie miała na to czasu, przynajmniej dopóki Andre nie dorósł, a poza tym była zbyt nieśmiała i obawiała się komentarzy obcych na temat swojego wyglądu. Do pewności siebie było jej doprawdy daleko. Tylko w rodzinnej parafii, gdzie wszyscy ją znali, ośmielała się pokazywać wśród ludzi, a gdy w grę wchodziło dobro Andre, potrafiła walczyć jak lwica. Pragnęła ochronić go przed złośliwościami, których jej jako dziecku nie szczędzono. Niestety, nie mogła czuwać nad nim przez cały czas, a przecież w bezlitosnej ocenie ogółu i tak wykazał się dostateczną bezczelnością, przychodząc na świat bez ojca!
Benedikte wiedziała jednak, że w jej dłoniach kryje się tajemna moc. Odchyliła kołdrę wieśniaka, ale pozwoliła mu pozostać pod prześcieradłem; nie chciała, by oboje czuli się skrępowani. Biło od niego gorąco, nie pachniał też najlepiej, choroba bowiem niosła ze sobą specyficzny odór, ale Benedikte starała się nie zwracać na to uwagi, był bowiem dobrą duszą i zasługiwał na pomoc. Prosty wieśniak miał o wiele więcej kultury niż chłopak z wyższych warstw społecznych, leżący w sąsiednim pokoju.
Zerknęła na drugie łóżko. Te plecy, z tego co mówił Christoffer, należały do młodego uczonego. Zastanawiała się, czy on także okaże się nadętym pyszałkiem, jak często bywało z ludźmi z wyższych sfer.
Wieśniak wodził oczyma za jej dłońmi, podczas gdy starała się przelać weń siłę i uzdrowić udręczone ciało.
– Czuję, że bardzo cierpiałeś, gdy zwaliły się na ciebie kamienie – powiedziała.
– Tak – zachichotał. – Można tak powiedzieć. Ale ty masz niezwykłe dłonie, dziewuszko, mam wrażenie, jakby spływała z nich we mnie siła. I takie są gorące! Choć trzymasz je w powietrzu, prawie parzą.
– Tak, obdarzono mnie niezwykłymi zdolnościami – przyznała. – Powinnam je wykorzystywać, ale z natury jestem nieśmiała, nie zdarza się więc to zbyt często.
– Nie masz się czego wstydzić, moja kochana. Taka jesteś słodka!
– Dziękuję, ale…
Przerwał im okrzyk:
– Benedikte?
Drugi pacjent przebudził się i zwrócił w ich stronę. Gdy zawołał, i oni popatrzyli na niego.
– Sander – szepnęła Benedikte, otwierając oczy coraz szerzej. W tym momencie zapomniała o wielu latach goryczy, w pamięci miała jedynie spędzone razem cudowne chwile. – Sanderze Brink, czy to naprawdę ty?
Sanderowi Brinkowi nie wiodło się najlepiej.
Jakieś dziesięć lat temu zbytnio pospieszył się z żeniaczką i w jego małżeństwie po niedługim czasie coś zaczęło zgrzytać. Najgorsze w tym wszystkim było chyba to, że ponieważ znalazł żonę w kręgach, gdzie piło się ponad miarę – elegancko i wytwornie, rzecz jasna – ciągle wystawiany był na pokusy.
Jego żona, wiecznie narzekająca i pełna współczucia dla siebie, używała łez jako broni i czyniła mu ciągłe wymówki z powodu jego wiecznego picia, jednocześnie wystawiając wino i mocniejsze trunki dla gości, którzy przychodzili często, gdyż krąg ich znajomych był niezwykle szeroki. Sama z problemem alkoholu radziła sobie całkiem nieźle, choć zdarzało się, że gdy wieczorem szła do łóżka, plątał jej się język i ledwie trzymała się na nogach.
Sanderowi jednak nie służyło takie życie. Każdego ranka budził się zawstydzony i zakłopotany i świat bawił go coraz mniej.
Jego piękna żona wielokrotnie, szlochając, wykrzykiwała słowa o rozwodzie, nawet przez chwilę nie myśląc o tym naprawdę. Kiedy bowiem Sander sam zaproponował rozstanie, wpadła w histerię i usiłowała go przekonać, że żadna inna kobieta z nim nie wytrzyma, żadna nie będzie w stanie tak się dla niego poświęcić.
Małżeństwo jakoś jednak trwało, głównie z przyzwyczajenia. Sander jakby przestał wierzyć, że istnieje jakaś inna forma egzystencji. Pociechą była mu jego praca naukowa, co rano uciekał do swego laboratorium i tam spędzał większą część dnia. Wieczorem wracał na kolejną pijatykę, do rozhulanych, hałaśliwych gości i żony, posyłającej mu jadowite spojrzenia i miłe na pozór słówka, w których kryła się nagana i użalanie nad sobą.
Właśnie podczas jednego z takich hucznych przyjęć w towarzystwie tak zwanych przyjaciół Sander wypił za dużo i stracił równowagę. Przewracając się, pociągnął za sobą stolik z kieliszkami do wina i skaleczył się w dłoń.
Rana sama w sobie nie stanowiła powodu do zmartwienia. Następnego dnia jednak nie zachował należytej ostrożności w laboratorium i do rany najwidoczniej musiały się dostać jakieś wyjątkowo zajadłe bakterie, nie chciała bowiem się goić.
Читать дальше