– Dobrze, dobrze, tatusiu. – Benedikte uśmiechnęła się ukradkiem. Nikt tak nie martwił się o zdrowie i dobre samopoczucie Andre, jak jego dziadek Henning.
Tej nocy Christoffera wezwano do szpitala. W jednym z drewnianych rozpadających się domków w mieście wybuchł pożar i Christoffer musiał zająć się ofiarami, jedną osobą poparzoną, drugą – zaczadzoną.
Ratując chorych rozbudził się tak bardzo, że kiedy skończył, nie w głowie było mu wracać do domu, do łóżka. Skierował się więc bezpośrednio do pawilonu, w którym leżała Marit z Grodziska.
Sam sobie zadaję dodatkowe cierpienia, myślał. Wiem przecież, że ona już nie żyje. To pewne.
Ale Marit żyła. Wbrew wszelkim przewidywaniom w trawionym gorączką ciele tlił się jeszcze płomyk życia. Nocna pielęgniarka czuwająca przy jej łóżku starała się utrzymać ranę w czystości, przemywając ją płynem dezynfekującym. Marit dostała środek przeciwbólowy i wzmacniający, a na wszelki wypadek jeszcze sole trzeźwiące z domowych zapasów pielęgniarki.
Nie wiadomo, czy to one podziałały, czy też lek na wzmocnienie, ale w każdym razie pewne było, że Marit nadal oddycha. Christoffer wiedział jednak, że to tylko odsuwanie w czasie tego, co nieuniknione. Nic na ziemi nie mogło pomóc Marit z Grodziska. Infekcja najprawdopodobniej zaatakowała już wątrobę, nerki i inne organy. Tylko kwestią czasu pozostawało, kiedy przestanie bić jej przeciążone serce.
A mimo to stał, wpatrując się w jej piękną twarz. Pielęgniarka zapytała go wzrokiem, czy ma odejść, kiwnął głową, więc wyszła. Cichutko zamknęła drzwi.
Tylko mała lampka oświetlała izolatkę, w której zmarło już tyle osób. Ciemna listopadowa noc wciąż czaiła się za oknem, choć wkrótce powinna przemienić się w poranek.
– Marit – szepnął Christoffer.
Jedyną odpowiedzią, jaką otrzymał, było drgnięcie powiek. Kobieta oddychała szybko i tak płytko, że ledwie to słyszał.
– Marit, to ja, Christoffer – powiedział, siadając przy niej. Ujął jej zniszczoną od pracy dłoń, bezwładnie leżącą na kołdrze.
Nie bardzo wiedział, co chce jej powiedzieć. Odczuwał jedynie ogromną potrzebę, by dać jej piękną i szczęśliwą śmierć – jeśli w ogóle można znaleźć coś pięknego w konieczności rozstania się z życiem, którym nigdy nie dane było się cieszyć.
– Jeśli mnie słyszysz, to daj mi znak, uściśnij mnie lekko za rękę.
Natychmiast poczuł ledwie zauważalny ucisk palców.
– Doskonale!
Teraz ważne było, by okazał się dobrym aktorem. Musiał znaleźć słowa, które przyniosłyby jej radość.
– Marit, wczoraj rozmawialiśmy o tym, że się kochamy, pamiętasz?
Leciuteńko poruszyła palcami.
– I z mojej strony to najprawdziwsza prawda.
Drżenie palców musiało starczyć za całą odpowiedź.
– Z twojej także? Dziękuję, Marit, bardzo chciałem to usłyszeć. Bardzo cię kocham, najdroższa. Twoja twarz, jej zmieniający się wyraz, ciepło w oczach, twój głos. Kocham wszystko, co jest tobą, bardziej, niż wydawało mi się to możliwe.
Jak łatwo napływały słowa! Najwidoczniej był urodzonym aktorem, tylko do tej pory o tym nie wiedział.
– Wiesz, co zrobimy, kiedy wyzdrowiejesz?
Znieruchomiała, wyczekując.
– Chciałbym, abyśmy się pobrali, Marit. Będziemy razem we dnie i w nocy, ty i ja. Tak świetnie się rozumiemy, nawet bez słów.
Teraz słyszał jej przyspieszony oddech.
– Chcesz tego, Marit?
Jej palce mocno uścisnęły jego dłoń.
– Dziękuję – powiedział. – Sprawiłaś mi wielką radość.
Gdzieś z innej części pawilonu dobiegał przytłumiony płacz kobiety, nieszczęśliwej w nocnej samotności. Czuł, że od parapetu ciągnie chłodem. Znalazł ręcznik i usiłował zatkać nim szparę w oknie, ale to było tak, jakby próbować zatrzymać wiatr. Na dworze zrobiło się zimniej, na szybie mróz wymalował kwiaty, przepiękne, lecz śmiertelnie niebezpieczne wzory. W wysokim kominku płonął ogień, ciepło nierówno rozchodziło się po pokoju, w jednej połowie było gorąco, w drugiej panował lodowaty chłód.
Christoffer długo siedział u Marit. Spokojnym głosem mówił o tym, co będą robić, kiedy Marit wyjdzie ze szpitala: znajdzie wygodne mieszkanie, bo jego obecne jest dla nich dwojga za małe, no i oczywiście urodzą im się dzieci, to konieczne.
– Pomyśl tylko, jakie piękne będziemy mieć dzieci, ty i ja – roześmiał się. – My przecież jesteśmy najpiękniejsi na świecie. Maluchy z twoimi kręconymi włosami i nogami długimi jak moje, Z moim roztargnieniem i twoją wieczną potrzebą przepraszania za wszystko. Biedactwa! Nie, wcale nie, poważnie mówiąc, to jestem pewien, że będą prześliczne.
Spostrzegł, że spod jej przymkniętych powiek spływają łzy, a ponieważ leżała na plecach, kapią prosto do ucha. Otarł je delikatnie, z czułością.
– Nie chciałem cię tak poruszyć – przepraszał skruszony.
Najwyraźniej starała się coś powiedzieć, ale nie starczyło jej sił. Musiał zgadywać.
– Ucieszyłaś się? To dobrze. Ale teraz musisz zasnąć, sen doda ci sił. Ja też pójdę się położyć, bo przez całą noc operowałem, ale wrócę.
Do czego? Do martwego ciała, może wyniesionego już do kostnicy?
Och, życie, jakieś ty niesprawiedliwe! Wzrok mu się zmącił. Mocno uścisnął rękę chorej.
– Kocham cię, Marit.
Schylił się nad nią i pocałował w policzek. Kolejne łzy spłynęły jej z oczu, a on znów je otarł.
Odszedł, z trudem rozpoznając drogę.
Andre nie posiadał się z radości na wiadomość, że wolno mu będzie towarzyszyć matce. Jego uczestnictwa w pakowaniu trudno nazwać pomocą, bo chciał zabrać ze sobą najbardziej nieprawdopodobne rzeczy i zadawał tysiące pytań. Wszystko go interesowało, a dotychczas jedyna jego podróż to wyprawa do dentysty w Sandvika kolaską dziadka, a nie była to wcale przyjemna wycieczka, bo dentysta wyrwał mu uparty mleczny ząb, który nie chciał sam wylecieć.
Tym razem Andre wybierał się dużo, dużo dalej, w dodatku pociągiem z przesiadką.
Dobrze, że mama z nim jedzie. Podróż wydawała mu się taka zawikłana.
Wreszcie siedzieli już w pociągu do Lillehammer, robili się coraz bardziej zakurzeni i coraz brudniejsi od sadzy, unoszącej się wraz z dymem z lokomotywy, ale świetnie się bawili. Andre wyglądał przez okno, dopóki twarz nie zrobiła mu się całkiem czarna, śpiewał i śmiał się do wiatru, z zachwytem obserwował drzewa i wody migające w pędzie, aż wreszcie Benedikte, która także marzła przy otwartym oknie, wciągnęła go do środka na wpół zesztywniałego z zimna. A kiedy okno zostało zamknięte, zrobiło się całkiem cicho, jak gdyby uszy mieli zatkane watą. Słychać było jedynie stukot kół o złącza szyn, a zdaniem Andre brzmiało to jak najcudowniejsza muzyka. No i kanapki, wypakowane przez mamę, kiedy znaleźli się w pół drogi! Musiał też iść do maleńkiego pomieszczenia, żeby się umyć, a akurat wtedy pociąg szarpał tak niemiłosiernie, że Andre o mały włos się nie wywrócił. Tak samo zresztą było, gdy wracał na miejsce, mocno się wtedy musiał trzymać krawędzi ławek po obu stronach, a z jego twarzy zwróconej do innych pasażerów biło szczęście. Nie wolno mu było jednak wyjść na platformę, bo mama stwierdziła, że to niebezpieczne. Pociąg od czasu do czasu się zatrzymywał, pasażerowie wsiadali i wysiadali, jakiś człowiek gwizdał, wymachując chorągiewką, i zaraz pociąg znów zaczynał się toczyć z ciężkim sapaniem.
Andre ani słowa nie powiedział matce o niewidzialnym przyjacielu, który towarzyszył mu przez całą podróż. Wysoki, przystojny mężczyzna o czarnych lokach i ciepłym spojrzeniu dzielił z Andre wszystkie nowe wrażenia i trzymał go za rękę, kiedy przeżycia stawały się zbyt silne.
Читать дальше