Burza już przeszła. Tylko w oddali odzywało się jeszcze od czasu do czasu głuche dudnienie grzmotu i słabe błyskawice rozjaśniały ciemny prostokąt okna. Zrobiło się późno i w izbie poza ich trójką nie było nikogo.
– Ja muszę do Norwegii – powtórzyła Saga.
– Ja także – oznajmił Marcel.
– I ja – przyłączył się do nich Paul. – Udamy się tam moim powozem.
– Nigdy nam się nie uda przekroczyć granicy – ostrzegł Marcel.
– Owszem, jeśli pojedziemy przez pustkowia.
– A jakie to drogi prowadzą przez pustkowia? – zapytał Marcel.
Saga zadrżała. Słyszała o tutejszych pustkowiach. O dzikich rozległych przestrzeniach częściowo porośniętych lasami. Wymarłe odłogi, bagniska, jakieś niewielkie laski, to znowu sosnowe bory, gdzie trwa wieczna cisza, a panują wilki i niedźwiedzie. Ich królestwo, gdzie słychać tylko tajemnicze głosy sów i puszczyków, gdzie najbujniej rozkwitają baśnie i podania o czarach i o wszystkich tych nazwanych i bezimiennych istotach z tamtego świata.
Hrabia Paul mówił dalej przyciszonym głosem:
– Pojedziemy leśnymi drogami, jak długo będzie to możliwe. Wyruszymy o brzasku, zanim jeszcze ktokolwiek się obudzi. W tej chwili za bardzo pada, a poza tym konie są zmęczone. My zresztą także – uśmiechnął się przelotnie. – Woźnica będzie czekał z powozem, dopóki granica nie zostanie ponownie otwarta, my tymczasem przekroczymy ją na piechotę.
Marcel spoglądał pytająco na Sagę.
– Co do mnie, to się zgadzam. Przyzwyczajony jestem do chodzenia piechotą. Przyjmuję propozycję z wdzięcznością. Ale czy ty, moja kuzyneczko, podołasz trudom?
– Oczywiście, jestem silna. Ja także przyjmuję propozycję, Paul. Dziękuję.
Umówili się z gospodarzem, kiedy ma ich obudzić, zapłacili i rozeszli się do swoich pokoi. To znaczy Paul i Saga, bo Marcel nocował w stajni.
Saga była oszołomiona. Wszystko stało się tak szybko. Tyle nowych wrażeń, nowi przyjaciele…
I cóż za mężczyzn dzisiaj spotkała! Mężczyzn, którzy obudzili w niej marzenia, jakich nigdy przedtem nie miewała!
Tej nocy także coś jej się śniło, ale niewyraźnie. Ktoś – nie mogła sobie potem przypomnieć, kto to był – coś do niej mówił. Uparcie i jakby z lękiem: „Ty nie masz czasu, Sago! Nie masz na to czasu, twoje zadanie czeka na ciebie gdzie indziej, powinnaś jechać do parafii Grastensholm. To jest pułapka, niespodzianka, nie daj się w nią pochwycić, uwolnij się!”
Ale, jako się rzekło, był to tylko niewyraźny sen i rankiem nie była w stanie rozstrzygnąć, czy naprawdę wszystko to miało miejsce, czy też to tylko sprawa jej wyobraźni. A poza tym do jakiego stopnia można wierzyć w sny? Może to po prostu odbicie jej własnych lęków, niepewności, czy powinna jechać z dwoma nieznajomymi? Z niepokojem przygotowywała się do drogi. Na dworze panował jeszcze szary, zimny mrok. Świat pogrążony był w ciszy, przestało padać, a nad ziemią unosiły się obłoki pary i mgły snuły się ponad lasem.
Właśnie teraz myśl o dalekich pustkowiach wprawiała Sagę w przerażenie. Sagę, która nigdy niczego się nie bała!
Widocznie naprawdę życie ją ciężko doświadczyło! Naprawdę stanęła w obliczu czegoś całkiem nowego!
Saga zapomniała, że to nie dwóch mężczyzn miała mieć za towarzyszy dalszej podróży, lecz trzech. Przynajmniej pierwszego dnia.
Akurat kiedy o szarym świcie wyszła z uśpionej gospody, stangret Paula von Lengenfeldta zeskoczył z powozu na ziemię jak wielka, niezdarna żaba. Rzeczywiście była to przerażająca figura o głowie osadzonej tak nisko i tak podanej do przodu, że Saga skorygowała swoje pierwsze wrażenie: woźnica przypominał nie tyle żabę, co raczej bizona stającego dęba.
Popatrzył spode łba na Sagę, ale jej nie pozdrowił.
Wziął tylko jej kuferek, bez wysiłku, jakby nic nie ważył, i ulokował go z tyłu powozu.
Kuferek rzeczywiście nie był ciężki, świadomie większość swoich rzeczy zostawiła w Szwecji. Pieniędzy miała jednak dość, zamierzała bowiem rozpocząć w Norwegii nowe życie i kupić tam wszystko, co potrzebne. Wiozła więc tylko to, co niezbędne w podróży, i rzecz najważniejszą ze wszystkiego: spadek, który teraz należał do niej. Uzdrowicielski skarb Ludzi Lodu. I oczywiście także magiczną część tego skarbu, ale o tym wolała nie myśleć. Przenikał ją dreszcz na samo wspomnienie.
Pewne jego elementy na razie były przechowywane w Norwegii. Na przykład życiodajna woda Shiry. Rzecz jasna nie w Grastensholm i nie w Lipowej Alei, która stanowiła bardzo niepewną kryjówkę. Bezcenna butelka została złożona w tajemnym miejscu, które znali tylko członkowie rodu.
Wiozła jednak ze sobą tę część skarbu, którą dostała od Viljara po śmierci Heikego i Tuli. Nic nie wiedziała na temat czekającego ją zadania, ale chciała być możliwie jak najlepiej przygotowana na wszelkie trudności. A bała się, że czeka ją wiele różnych kłopotów.
Kiedy tak stała na progu gospody i patrzyła na dziedziniec, gdzie gęsta rosa perliła się jeszcze na trawie i kamieniach, a biała mgła otulała zabudowania, osłaniając przed jej wzrokiem leżącą nieco na uboczu wieś, zalała ją nagle gwałtowna fala niepojętego lęku. Ten niewyraźny mglisty pejzaż krył w sobie jakieś zagrożenie, coś, co w każdej chwili mogła ją zaatakować. Uciekaj, Sago, uciekaj! szeptał w duszy jakiś głos.
Saga jednak stała, jakby wbrew sobie, nie chciała tego, ale stała. W końcu zeszła ze schodów i ruszyła w stronę powozu. Jakby nogi same się tam kierowały, bez udziału woli.
Paul von Lengenfeldt też już był na dworze i wydawał polecenia stangretowi.
– Czyż on nie jest wspaniały? – zapytał, gdy Saga nadeszła. – Wynalazłem go w ogrodach Szatana.
Stangret gapił się na nich z niechęcią. Serce Sagi ścisnęło się boleśnie.
– To była niepotrzebna i bezlitosna uwaga – rzekła zdławionym głosem.
– Absolutnie nie – uśmiechnął się Paul. – To zwyczajna autoironia. Wyszukałem go wyłącznie po to, by stanowił dla mnie kontrast. By moja uroda stała się jeszcze bardziej wyrazista, robiła większe wrażenie. Spójrz na niego, sama zobacz różnicę!
– Ja widzę po prostu człowieka – odparła Saga i weszła do gospody, by przynieść resztę swoich rzeczy.
Na schodach stał Marcel. Saga poczuła, że na jego widok jej ciało napełnia się ciepłem. Spojrzał na nią przeciągle i Sagę znowu ogarnęło pragnienie, żeby się do niego zbliżyć, z wielu różnych powodów, zarówno szlachetnych, jak i nieco bardziej mrocznych.
Źle mi się zaczyna ten dzień, myślała wchodząc na górę. Co to się stało z moim poczuciem humoru, z moją zdolnością do ciętych replik, z moim dystansem do świata? Chodzę naburmuszona i zła, to do mnie niepodobne.
Saga nie zdawała sobie sprawy z tego, jak bardzo jest napięta. To skutek obciążenia, które towarzyszyło jej przez całe życie. Na dodatek całkiem niedawno straciła oboje rodziców, a nieudane małżeństwo było kroplą, która przepełniła czarę goryczy. W konsekwencji była jak zbyt mocno naciągnięta struna, która w każdej chwili może pęknąć. I do tego jeszcze ten niepokój przenikający wszystko wokół niej, jakiś trudny do określenia lęk. Już tylko z tego powodu tak bardzo potrzebowała kogoś, komu można zaufać, kto mógłby ją otoczyć opiekuńczym ramieniem, odsunąć od niej ten lęk, wypełnić jej bezgraniczną samotność.
Podobnie jak kiedyś Shira samotnie oczekiwała swego losu, tak teraz Saga stała, sama i przerażona, u progu nieznanej przyszłości. Nie zwracała uwagi na jawnie jej okazywane zainteresowanie Paula, nie była w stanie myśleć teraz o czymś takim jak flirt czy miłostka, to by ją tylko rozpraszało, jeszcze bardziej wytrącało z równowagi.
Читать дальше