Śmiertelnie zmęczona Saga znowu zamknęła oczy.
– Ale dzieci… – szepnęła głosem tak cichym, że przypominał tchnienie wiatru. – Nie mogę ich opuścić. Ani Henninga.
– Jeśli tu zostaniesz, to umrzesz – tłumaczył jeden z aniołów. – A wtedy nie pomożesz nikomu.
Obaj podeszli do dzieci, poowijanych w koce, leżących na ziemi, i dotykali ich nędznych becików. Henning, który trzymał jedną rękę na kocu, poczuł, że tkanina wypełniła się miłym ciepłem, i tak już zostało.
Jeden z dżinnów, a może czarnych aniołów, czy jak je określić, dotknął twarzy Sagi i natychmiast nastąpiła zmiana. Krwotok ustał, cała krew zniknęła. Drugi anioł położył rękę na głowie Henninga. Nie powiedział nic, ale Henning czuł, jakby słowa przepływały przez jego ciało. Że oto spływa na niego siła wybranych, a także inne dziwne myśli, których znaczenia nie rozumiał. Nagle jednak poczuł się bardzo, niewiarygodnie silny, jakby był dorosłym.
Dżinn cofnął rękę i Henning był znowu strasznie samotnym i bezradnym jedenastolatkiem.
– To znaczy, że dzieci nie zabierzecie? – odważył się zapytać.
– Nie, nie, oni są potrzebni na Ziemi. Obaj. Poprowadzą walkę Ludzi Lodu ze złem. Oni są darem naszego władcy dla waszego dzielnego rodu. Nadchodzi decydujące starcie. Potomek jednego z tych malców uratuje Ludzi Lodu i całą ludzkość. Drugi z nich ma inne zadanie. A kiedy ich czas się dopełni, przyjdziemy i zabierzemy ich tam, gdzie jest ich miejsce.
Podnieśli Sagę z ziemi i z szumem skrzydeł ulecieli. Henning długo patrzył w ślad za nimi, gdy płynęli w powietrzu niczym czarne ptaki na tle rozjaśnionego łuną nieba. Las wokół niego stawał się na powrót ciemny.
Saga nie wiedziała, czy śni, czy przeżywa to wszystko naprawdę. Miała wrażenie, że lecą ponad wysokimi szczytami gór i ponad wodami. Trwało to długo, bardzo długo. Była zbyt zmęczona, by rozmawiać, pozwalała się nieść, jakby płynęła w strumieniu powietrza, nie była nawet w stanie myśleć, nie czuła niczego, nie zastanawiała się nad tym, co się z nią stanie.
Ponownie znaleźli się nad lądem. Jakaś bardzo dziwna okolica, prawie bez roślinności, z górami, które wyglądały, jakby je ukształtowały potężne wirujące prądy. To tu, to tam z ziemi wydobywały się kłęby białej pary.
Obniżyli lot i wylądowali pośród groteskowych olbrzymów i potworów nad połyskującą w głębokiej jamie wodą.
Dimmuborgir, przemknęło jej przez myśl. To tutaj.
Została zniesiona w dół przez jedną z tych mrocznych jaskiń, tylko że bez wody. Wąska studnia była tak głęboka, że kręciło się jej w głowie.
I oto znalazła się we wspaniałym pałacu o połyskliwych, czarnych ścianach. Na jej spotkanie szedł on! Wyższy od wszystkich innych istot w tej sali. Jeszcze piękniejszy niż w jej wspomnieniu. Szedł i uśmiechał się, a ona bez słowa padła mu w ramiona. Długo tak stali. Nieskończenie długo, rozkoszując się swoją bliskością.
A potem zaczęli rozmawiać o dzieciach.
Mały Henning natomiast został sam w ciemnym lesie. Malcy leżeli cicho, spali. Słychać było tylko rozpaczliwe, przejmujące szlochanie Henninga.
Wziął alraunę i zawiesił ją sobie na szyi. Dziwne, jak ładnie ułożyła się na jego piersiach, jakby tam było jej miejsce, najwyraźniej czuła się u niego dobrze. Ostrożnie zapakował wszystkie rzeczy na dwukółkę. Niemowlęta ułożył na podłodze wózka, żeby nie pospadały, po czym wdrapał się na siedzenie i zaciął konia.
– Nie bójcie się niczego, chłopcy – powiedział swoim dziecinnym ufnym głosem, teraz zdławionym od płaczu. – Henning będzie się wami opiekował. A kiedy mama i tata wrócą, to już wszystko będzie dobrze. Oni naprawdę niedługo wrócą, poczekajcie tylko trochę.
I pojechali do domu, do Lipowej Alei, gdzie nikt na nich nie czekał.
***