– Przepowiednie są aż tak złe? – zapytał.
– Tak.
– Marfa zostaje?
– Odchodzę z nimi – powiedziała. – Pora wybrać, kim się jest… Moja matka była z tego ludu.
– Nikt nie wybiera sobie rodziców, przyjmiemy ją. Zresztą od małego bywała tu, zna i język nasz, i obyczaje – uzupełnił szaman. – Chce dzielić z nami poniewierkę. Nie odgonimy przecież. Połowa naszej krwi w niej płynie, ale wielu tu takich.
Doktor milczał. Czy dziewczyna wychowana w rosyjskim miasteczku zdoła się zaadaptować do zupełnie innych warunków życia? Będzie żyła w szałasach, skubała ptaki ustrzelone z łuku, zimą zagrzeje się przy wątłym ogniu… Może to już nie dla niej? A jednak chce iść z nimi. Boi się.
– Co konkretnie mówią duchy? – zapytał.
– Zabrzmi głos dzwonu i upadną trony Europy. Jednym ludom wolność, choć krótka, innym zagłada… Te ziemie ogarnie wielki wir śmierci… Też powinieneś stąd odejść.
– Ja…
– Usłyszysz ten dźwięk. Tak zapisano na kamiennych tablicach przeznaczenia.
Ale ocalejesz. Przed tobą jeszcze ciężkie próby, ale jeśli serce ci nie zadrży, przejdziesz wszystkie z podniesionym czołem.
– Miła perspektywa…
– Przyniosłeś szczepionki? – szaman zmienił temat.
– Sto dwadzieścia dawek.
– Wystarczy aż nadto. Zaraz wszyscy się zbiorą.
Kolejną godzinę lekarz spędził w chacie wodza. Przecierał brudne ręce watą namoczoną w spirytusie i wstrzykiwał szczepionkę, co jakiś czas zmieniając tępiące się igły na nowe.
Marfa nastawiła samowar. Pił herbatę słodzoną dżemem z malin moroszek. I szczepił dalej, aż wszyscy otrzymali swoją dawkę. Przez chwilę jeszcze omawiał z szamanem możliwe interakcje i objawy mogące towarzyszyć szczepieniu. I wreszcie przyszła pora zbierać się na kwaterę. Stał, trzymając konia za uzdę.
Pożegnał się, ale chciał jeszcze o coś zapytać.
– Wiem – odpowiedział szaman. – Pomówimy o tym, gdy za wiele lat spotkamy się na miedzianej górze.
Rozległo się pukanie do drzwi. Doktor oderwał wzrok od rozłożonej gazety. Od rana zaszczepił dwie osoby…
– Proszę wejść – powiedział.
W progu stanął Anton. Bolszewik tym razem był jakby mniej pewny siebie.
Zdjął czapkę i miął ją w dłoniach.
– No co tam? – zagadnął Skórzewski. – Poszliście wreszcie po rozum do głowy? Szczepimy?
– To nie – bąknął zesłaniec. – Prośbę mamy.
– Prośbę?
– Pan jesteś człowiek uczony. Tedy na kościach pewnie się trochę znacie?
Myśmy coś w lesie znaleźli…
Skórzewski zamknął kajet z notatkami. Po całodziennym bezczynnym czekaniu na pacjentów perspektywa spaceru do lasu była niezwykle kusząca.
– Prowadź. – Wstał i zarzucił płaszcz na ramiona.
Po chwili maszerowali już piaszczystym traktem w kierunku poręby. Pogoda była ładna, nawet do tej niegościnnej krainy zawitało wreszcie lato. Brakowało tylko świergotu ptaków…
– Rąbaliśmy na południowym stoku tego wzgórza – tłumaczył zesłaniec nieporadnie, kalecząc język polski. – Tak i tam rósł ogromny świerk, co kilkaset lat miał. Podcięliśmy go jak należy, a on, padając, obalił kilka innych drzewek. Dwa wyłamał z korzeniami. I jak zajrzeliśmy do dziury po karpi… Zobaczyliśmy kości.
– Sam ocenię – uciął Skórzewski.
Niebawem znalazł się na porębie. Drwale otaczali dół w ziemi, na jego krawędzi leżały dwie czaszki wydobyte z dziury. Kilka żeber i miednica utkwiły między korzeniami. Doktor pochylił się nad wyrwą. Na dnie widać było częściowo odsłonięty trzeci szkielet.
– Po to mnie wezwaliście? – zainteresował się. – To bardzo stare kości. Leżą tu od dawna. Policji nie trzeba wzywać, pogrzebać w ziemi wystarczy.
– To dzieciaków jakichś, no nie? – bąknął Iwan. – W jakim wieku byli, jak i kiedy zginęli, byśmy chcieli wiedzieć.
– Jak zginęli? – Przypatrzył się szczątkom. – Tego na przykład zaduszono. –
Podniósł kawałek pękniętej kości gnykowej. – A temu chyba skręcono kark… Ten został postrzelony z kuszy. – Wskazał łopatkę, w której nadal tkwiła skorodowana resztka grotu. – A kiedy? Patrzcie, jak korzenie wszystko przerosły. Drzewo zetnijcie i policzcie słoje… Trza kości wybrać, do skrzynki wrzucić i na cmentarzu zakopać. Niech batiuszka się pomodli albo „Międzynarodówkę” nad grobem odśpiewajcie – zakpił. – Tylko bez tego kawałka o powstaniu wyklętego ludu ziemi, bo jeszcze faktycznie wstaną.
– Wiemy, co robić – burknął Anton.
– A co was to w zasadzie obchodzi? – zainteresował się lekarz. – To dla archeologów może ciekawe… O, nauczycielowi powiedzcie, on się historią okolicy interesuje.
– A tak nam się widzi – wycedził były student Grigorij – że to synowie popa, co to wedle legendy posłani byli, żeby opryczników dzwon wiozących śledzić.
Rozchylił kułak, pokazując doktorowi łańcuszek i małą zaśniedziałą ikonkę odlaną z mosiądzu.
– Na szyi jeden miał – wyjaśnił.
Skórzewski drgnął zaskoczony i zamyślił się. Co opowiadał nauczyciel? Trzech poszło do lasu, nie wrócili już nigdy, zwłok też nie znaleziono.
– Liczba ofiar się zgadza – mruknął. – I wiek może, choć nie wiemy, czy synowie byli mali, czy podrośnięci. Czas…
Obejrzał pień świerka. Drzewo miało swoje lata. Wyobraził sobie, jak oprawcy kopią dół, spychają doń zwłoki, przywalają kamieniami, a dla zamaskowania sadzą kilka drzewek. Czy oprycznicy by się tak bawili? Czy raczej powiesiliby chłopaków pośrodku wsi, żeby dać nauczkę chłopom? A może… Może to, co robili, ukrycie dzwonu, wymagało dyskrecji. Może nie chcieli zostawiać trupów, by nikt nie wiedział, którędy szli.
– Jeśli to oni, to pewnikiem i dzwon gdzieś opodal spoczywa – rozważał Anton.
Jego myśli biegły dokładnie tą samą drogą, co doktora. – Może ze sto arszynów stąd.
– I co? Może jeszcze chcecie go poszukać? – Skórzewski uśmiechnął się pobłażliwie, ale widząc w ich oczach nieme potwierdzenie, spoważniał. – A po cholerę wam ten dzwon? – zapytał. – Przecież i tak nie wierzycie w magię ani klątwy.
– Carowi na nim zagramy, żeby łajdaka szybciej cholera wzięła – parsknął
koniokrad Iwan.
– I co pan na to? – doktor zwrócił się do komunisty.
– Z naukowego i materialistycznego punktu widzenia sensu to nie ma –
przyznał agitator. – Jednak patrząc dialektycznie, żadnej okazji, by władzy zaszkodzić, zaniedbać nie można. Poza tym gdybyśmy go znaleźli i weń uderzyli, to byłby efekt propagandowy jak się patrzy. Takie drobne legendy, krążąc z ust do ust, nabierają mocy.
– Jak ta plotka, że chcecie wprowadzić wspólną własność żon i dzieci. – Lekarz westchnął, popukał się w czoło i powędrował do wsi.
– Nie rozumiem. – Skórzewski nalał sobie herbaty. – Lapończycy mówią, że dzwon jest przeklęty, stare legendy twierdzą to samo.
– I co? – zapytał nauczyciel.
– Michaile Fadejewiczu, tak na zdrowy rozsądek.
– Zdrowy rozsądek został w Archangielsku.
– No to na logikę. Zwał jak zwał. To dzwon szczęśliwy. Pal diabli, czy go wykonano ze zdobycznych armat, czy nie. Zwiastował zwycięstwo. Śpiewał pieśń wolności… Odzywał się podczas wielkich świąt bogatego i szczęśliwego miasta.
Jak niby można przekląć taki spiż, by ludzie zaczęli się go bać?
– Nie wiem. Ale przypomnijcie sobie, co się działo w Nowogrodzie. Ile tysięcy ludzi poszło pod lód. Rzeka krwi. Iwan Groźny był niebezpiecznym szaleńcem. A mówią też, że był opętany. Każdy, kto przyjmuje diabła za towarzysza, musi go potem karmić ludzką krwią. Może tam wylano jej tyle, że dobra moc dzwonu prysła. A może nigdy jej nie było, może to tylko metal.
Читать дальше