Przedstawiła się i powiedziała, że trochę u mnie pomieszka. Przywiozła dwa koty, skrzypce i siedem kilo złota w sztabkach. Kupiliśmy to mieszkanie, bo poprzednie to była paskudna nora… Teraz urząd skarbowy się czepia, skąd miałem tyle pieniędzy…
– Wspomniał pan, że te koty to ochrona…
– Tia… czuły kłopoty. Od tygodnia były niespokojne. Bała się, że idzie jakiś sztorm.
– W starożytnym Egipcie te zwierzęta uchodziły za święte… Bogini Bastet, opiekująca się zakochanymi, przedstawiana była jako kobieta z głową kotki.
Usługiwały jej kapłanki, a przy świątyni były całe kocie fermy…
– Do kościoła ze mną co niedziela chodziła.
– Księżniczka wiewiórek…
– Tak o sobie mówiła…
– Nastolatka z siedmioma kilogramami złota w walizce i ochroną w postaci dwu kotów, zapewne w razie potrzeby tnących wrogów pazurami na plasterki…
Skoro nie wylazła przez dziurę w czasie, to może spadła z kosmosu?
– E, no chyba nie – powiedział bez większego przekonania. – Syn ma talent do plątania się w dziwne sprawy, dawniej był z niego niezły ogier, z myśleniem też bywało u niego nietęgo, ale chyba nie jest aż tak głupi, by zaliczać panienki z obcych galaktyk… Biologicznie chyba była w porządku. Homo sapiens mam na myśli. Pachniała po ludzku. Jadła to, co my. Podpaski kupowała i trzymała w szafce w łazience, więc chyba dziewczyna jak inne… Tylko po drzewach skakała jak małpka. To jedyna różnica. Chyba że miała jeszcze jakieś odmienności anatomiczne, ale bez ubrania nigdy jej nie widziałem.
– Grała…
– Grała to, co nasi. Trzymała instrument po ludzku. Grała fenomenalnie –
westchnął. – Wielki talent…
– I zrobił pan dla niej skrzypce. To znaczy chce pan oddać jej własne po wymianie płyty.
– Wie pan, to musi potrwać. Długo. Surowe drewno trzeba wysuszyć, wysezonować. Przygotowanie trwa latami. Powiedziała, że niebawem po nie wróci.
Ciężko będzie czekać. Mam wprawdzie trzy inne wnuczki, ale ta jest po prostu najfajniejsza… – Westchnął. – O, pańska dziewczyna idzie. – Spojrzał mi nad ramieniem.
Faktycznie, u wylotu bramy pojawiła się Marta. Z nieba zaczęły kapać pierwsze krople.
– Księżniczka wiewiórek – myślałem głośno, patrząc przez okno na nagie konary kasztanowca. – Skąd do nas przybyła? Z jakiegoś fajnego świata, być może lepszego niż nasz.
– Z rzeczywistości alternatywnej, gdzie też hodują koty, grają na skrzypcach i mówią po polsku? – westchnęła Marta. – Bo jakby z kosmosu, toby mówiła po angielsku. Kosmici zawsze gadają w tym języku. To żelazna reguła, osnowa samej rzeczywistości.
– Podobnie jak fakt, że kosmiczne potwory zawsze atakują Tokio? To dotarła tu może z odległej przyszłości, z czasów, gdy fach lutniczy podupadł i niełatwo o dobre instrumenty…
– Z przyszłości nie. Za dobrze mówiła po polsku, i to praktycznie bez wyczuwalnego akcentu. A przecież język bardzo się zmienia.
– Wgrali jej język w stanie elektrohipnozy? – zasugerowałem.
– Moim zdaniem to raczej mała kombinatorka z prowincji, która zrobiła miłego staruszka w konia, podszywając się pod jego wnuczkę, ale przesadziła w zapale tworzenia sobie legendy. I wiesz co? Masz rację. Rude włosy raczej nam nie wyjdą, ale może niegłupio byłoby mieć kiedyś taką fajną córkę.
Odwróciłem się i spojrzałem na nią zaskoczony.
– Kup jakiś ładny pierścionek. – Uśmiechnęła się. – Chyba ci się wreszcie przyda.
Podszedłem do biurka i z szuflady wydobyłem pudełeczko. Naraz coś spostrzegłem i zamarłem. Wybrany przeze mnie antyk leżał sobie luzem na palecie, do której przypiąłem kolekcję brosz i wisiorków patriotycznych. W pudełku zamiast niego umieszczono starożytny pierścionek. Złoto obrączki i obejmy miało ten szlachetny odcień, jaki mogą nadać tylko upływające stulecia. Zamiast oczka osadzono niewielkiego egipskiego skarabeusza ciętego w czerwonym kamieniu.
Odwróciłem go machinalnie. Od spodu widniały hieroglify.
Okres ptolemejsko-rzymski, zidentyfikowałem szybko. Robota prawdziwego mistrza… Specjalista powie zapewne coś więcej, ale dwa tysiące lat jak obszył…
W pudełku spoczywała jeszcze malutka karteczka.
Ten chyba będzie lepszy.
Uśmiechnąłem się w duchu. Niezła premia za moje usługi… Tylko kiedy ta wiewióreczka zdążyła mi to podłożyć? Ale gdy odwracałem się do Marty z klejnotem w dłoniach, byłem już całkowicie pewien zwycięstwa.
Tomaszowi Pacyńskiemu
To było na targach książki. Spotkaliśmy się w drzwiach, ja byłem już spóźniony, On akurat skończył swoje spotkanie. Zamieniliśmy tylko kilka słów w przelocie. Ot, zdawkowe pozdrowienia dwu kolegów po piórze. Obaj sądziliśmy, że spotkamy się tydzień później na konwencie w Białymstoku i wtedy pogadamy dłużej. Los zrządził
inaczej…
Dzwon Wolności
Anton przysiadł na pieńku. Wiatr ciągnący od Morza Białego przewiewał na wskroś cienki waciak. Stąd, z góry, łagier widać było jak na dłoni. Stary katorżnik patrzył na pociemniałe baraki, zasieki zardzewiałego drutu, blaszane zbiorniki na wodę, ceglaną budkę izolatora oraz rozległe pole znaczone słupkami. Tam spoczywali ci, którzy nie wytrzymali trudów pracy lub zostali „zastrzeleni podczas próby ucieczki”.
– Oto dzieło rąk moich… – szepnął. – Ja to uczyniłem. Ja… – W bezsilnej złości zacisnął pięści.
Nawet stąd widział pień po starym dębie i nie do końca zaklęśnięty dół obok.
Dalej, w dolinie, widniały resztki murów wysadzonej w powietrze cerkiewki i odrapane fasady domów miasteczka. Kotlina była już prawie łysa. Łagiernicy kończyli wycinać ostatnie skrawki lasu. Niebawem trzeba będzie do pracy chodzić za przełęcz.
– Zatem jeśli twoja ręka grzeszy, utnij ją. – Dawny komunistyczny agitator przeżegnał się nabożnie, a potem położył prawą dłoń na pniu. – Albowiem lepiej ci będzie bez ręki wejść do królestwa eee… – Nie pamiętał, co jest dalej, ale nie miało to już większego znaczenia.
Od Morza Białego nadszedł kolejny zimny podmuch. Nad przesuszoną ściółką uniosła się chmura popiołu poderwanego z wygasłych ognisk.
– Duch Święty przychodzi jako tchnienie wiatru, a daje dary męstwa, rozumu i bojaźni Bożej… – wymamrotał pod nosem. – Tak, męstwa…
Obłęd, który go dusił, był podszyty lękiem. Złapał siekierę lewą ręką, niezręcznie. Złożył się do cięcia. Opuścił narzędzie. Od dwu lat żył myślą, że wreszcie to zrobi. Ale teraz poczuł, jak strach stalowymi kleszczami zaciska się na żołądku.
Z daleka dobiegał brzęk wiader. Łagiernicy dostawali zupę. W ciepłe dni stary nauczyciel, jeden z dawnych mieszkańców osady, przychodził czasem, by choć przez druty popatrzeć na szczęściarzy, których władza ludowa karmi aż dwa razy dziennie…
Były komunista przywołał z głębin pamięci obraz małego wiejskiego kościółka w Kieleckiem. Dawno, wiele lat przed tym wszystkim, jako młody chłopak służył
do mszy. Potem zapomniał o Bogu, zapomniał słowa modlitwy. Odrzucił religię niczym znoszony płaszcz. Upadł, jednak potem wstał, by iść dalej… Tu, w łagrze, zrozumiał wszystko i szczęśliwie odnalazł dawną drogę.
– Odkupić pragnę moje winy – szepnął po polsku, z trudem przypominając sobie język dzieciństwa. – W ręce Twe, Panie, składam ducha mego…
Uderzył tylko raz. Zabolało, ale znacznie mniej, niż się tego spodziewał. Przez chwilę patrzył na odciętą dłoń leżącą w ściółce, a potem usiadł, oparł się ciężko o pień drzewa i przeżegnał kikutem. Zachlapał przy tym oko, ale go to nie obeszło.
Читать дальше