Służąca, która, jak się okazało, miała na imię Marfa, donosiła kolejne smakołyki. Wreszcie Skórzewski objadł się tak, że czuł, iż pora popuścić pasa…
Po obiedzie wyszli z gospodarzem na ganek zapalić fajki. Teraz dopiero była okazja trochę się rozejrzeć. Sprawdzić, dokąd też los rzucił doktora tym razem…
Wioska, a może należałoby powiedzieć miasteczko? Połowa budynków murowana, reszta wzniesiona z pociemniałych drewnianych bali. Rynek pełen jeszcze wiosennego błota, stratowany racicami świń i krów. Cerkiewka niewielka, zbudowana pięć stuleci temu, gdy przybyli tu pierwsi ludzie wyznający wiarę prawosławną. Zamknięta przed laty apteka, prowizor, wedle słów isprawnika, zaprawiał się morfiną, aż wyciągnął nogi. Posterunek policji, będący zarazem pocztą i sołectwem, szkoła państwowa, sklepik i kilkanaście chałup…
Wóz zaprzężony w dwa woły przetoczył się uliczką. Chłopina na koźle drzemał.
„Imperium” – pomyślał z melancholią Skórzewski. „Możesz jechać z Łodzi po Władywostok, a wszystkie miasteczka takie same, wszędzie tak samo rozleniwieni ludzie, wszędzie te same błotniste rynki i drgające w upale powietrze…” Na kolację wprosił się batiuszka Iłłarion, proboszcz miejscowej cerkwi. Długo i szczegółowo wypytywał o program zapobiegania epidemii. Skórzewski, starannie dobierając słowa, tłumaczył, na czym polega nabyta odporność, jak odkryto szczepionkę i dlaczego używa się wirusa pochodzącego od krów. Duchowny długo kręcił głową z niedowierzaniem, ale obiecał zaagitować do szczepień swoje owieczki. Udzielił też błogosławieństwa. Wreszcie posiłek dobiegł końca.
Doktor Paweł czuł się jeszcze zmęczony po długiej podróży. Las kusił, wystarczyło zejść z werandy… Zamknął za sobą furtkę ogrodu, ruszył między drzewa. Zrobił kilka kroków i przystanął. Teraz dopiero, przeszło dobę od przybycia, zrozumiał, co jest nie tak. Nie słyszał ptaków. Las milczał.
„Jest noc” – pomyślał. Ale zaraz wzruszył ramionami. Ta cisza uderzyła go już poprzedniego dnia. Jeszcze na brzegu morza słyszał krzyki mew. Potem, gdy skręcili w głąb lądu, widział zająca… Dopiero tu, między wzgórzami zapanowało to nienaturalne, ciężkie milczenie.
Kilka lat wcześniej doktor odwiedzał pole bitwy pod Plewną. Tam było podobnie – milczący las. Prawie pół wieku wcześniej palba artyleryjska wystraszyła wszystko, co żyło. Ptaki przez kolejne pięćdziesiąt pokoleń omijały tę okolicę… Ale tutaj…
– Co mogło wydarzyć się tutaj? – szepnął.
Wiatr dmuchnął mu w twarz. Pachniał lasem, ściółką, świerkowym drewnem, mchem. Dobry, przyjazny zapach. I tylko to nieznośne, narastające wewnątrz uczucie paniki. To przejmujące wrażenie czegoś niewyjaśnionego, niedopowiedzianego, nieznanego. Czegoś, co przyczaiło się właśnie tu, wśród drzew, między wzgórzami tej doliny… Gdzieś z tyłu trzasnęła gałązka. Odwrócił
się, odruchowo kładąc dłoń na kolbie rewolweru ukrytego w kieszeni. Służąca isprawnika stała przed nim, patrząc przyjaźnie swoimi brązowymi oczyma.
– Łóżko przygotowane, doktorze – zameldowała. – A i wody do mycia zagrzałam.
– Co? – Jej słowa całkowicie zbiły go z tropu. – Ach, tak, dziękuję –
wykrztusił.
Ruszył za nią. Spod sukni migały opalone łydki.
– Marfo – zagadnął.
– Tak?
– Powiedz, proszę, czemu ten las jest taki dziwny? Cicho tu jak w grobie…
– Bo to złe miejsce – wyjaśniła z prostotą, jakby mówiła o rzeczy absolutnie normalnej i naturalnej.
– Złe miejsce – powtórzył w zadumie.
– Starsi mego ludu opowiadają, że popełniono tu straszliwą zbrodnię, ale jeszcze gorsze zostaną popełnione w przyszłości. Stąd demony wyrwą się, by zniszczyć świat… A potem powstanie tu czarna przestrzeń, pełna wyłącznie zła i nienawiści.
– Demony… – Skórzewski wzdrygnął się.
– O tym powinniście, doktorze, porozmawiać z szamanem.
Pogrążony w zadumie nie odpowiedział. Pół godziny później leżał już w miękkiej pościeli przy uchylonym oknie. Lampa naftowa świeciła, ale lekarz nawet nie otworzył przygotowanej na wieczór książki. Czuł, że przegapił coś ważnego.
Coś było nie tak… Oprócz nienaturalnej ciszy lasu coś jeszcze nie dawało mu spokoju. Spojrzał w płomień lampy i naraz aż usiadł z wrażenia.
Otwarte okno. Wieczór… Myśli krążyły leniwie.
– Gdzie są muszki i komary?
Najpierw sądził, że jednak się pomylił. Wyjrzał przez okno. Nie. Owady, które tak dokuczyły mu po drodze, rzeczywiście znikły. Teraz dopiero poczuł prawdziwy lęk. Wydobył z walizki piersiówkę i pociągnął solidny łyk mocnego rumu z Molokai. Alkohol pozwolił mu się pozbierać.
„Zrobię co trzeba i natychmiast wyjadę” – podjął decyzję. „Nie mam ochoty babrać się w sekretach tych lasów…”
Zamknął okno i starannie zasłonił je grubą kotarą. Zgasił lampę i wreszcie
zdołał zasnąć.
Szkoła ludowa okazała się niewielkim budynkiem. Cztery klasy, sień przez środek. Doktorowi udostępniono salę zaraz na lewo od wejścia. Na fasadzie wywieszono duży szyld namalowany na plandece. Skórzewski naszykował
szczepionki, strzykawki, igły, rozłożył na stoliku czystą serwetę i przebrał się w fartuch. Około jedenastej zaszli isprawnik z żoną i dziećmi. Potem jeszcze kancelista z biura i kierownik poczty.
Doktor nudził się jak mops, poczytywał stojące na półce książki, wreszcie nawet trochę zdrzemnął się na krześle. Około piętnastej ktoś zastukał do drzwi.
– Michaił Fadejewicz Polikarpow – przedstawił się mężczyzna w tużurku. –
Nie było okazji rano się zaznajomić, nauczycielem tu jestem.
Lekarz uścisnął dłoń gościa.
– Jeśli można, od razu bym prosił w ramach tego programu. – Przybysz podwinął rękaw. – I uczniów hurtem, zamknąłem ich w klasie, żeby huncwoty nie uciekli…
W pół godzinki wszyscy zostali „obsłużeni” i nauczyciel zaprosił doktora na obiad.
– Podoba się panu nasza okolica? – zagadnął, nalewając do kieliszków wina.
– Mam być miły czy szczery?
– Rozumiem. Mnie też na początku ta dziura wydała się odrażająca, ale już gdzieś po dziesięciu latach przywykłem. Okolica z historycznego punktu widzenia jest całkiem interesująca. Nasza cerkiewka na przykład powstała jeszcze w piętnastym wieku. Do tego starowiercy utrzymali się tu przez długie lata po reformach patriarchy Nikona. Próbowałem odnaleźć ślady ich osad, są
wzmiankowane w źródłach pisanych. Za czasów Iwana Groźnego też niejedno się tu działo. Ale to temat na dłuższą rozmowę. Zdrowie gościa.
Po południu doktor zaszedł do biura isprawnika. Kancelista siedział, czytając romans, telegraf w kącie milczał. Afanasij Pietrowicz na widok gościa aż poderwał
się zza biurka.
– No i jak idą szczepienia? – zaciekawił się.
– Zainteresowanie jest nikłe. – Lekarz wzruszył ramionami. – Może jak ojciec Iłłarion ogłosi na mszy, to coś się ruszy.
– Hmm… no tak. I co zameldujemy naczalstwu? – zafrasował się urzędnik.
– Zrobimy, co się da, i tyle. Spiszemy protokół. Im więcej papieru, tym zadek czystszy… Wspominał pan o ludziach mieszkających w lesie? Jest tam jakiś przysiółek?
– Takie tam osiedle. – Urzędnik wzruszył ramionami. – Kilku osiedleńców, paru katorżników. Drewno wycinają. Daj księgę meldunkową – zwrócił się do pomocnika.
– Polityczni? – zainteresował się Skórzewski.
– At – funkcjonariusz machnął ręką – jeden wasz krajan, Antoni, ale wołają go Anton, bolszewicki agitator, przysłali go tutaj z pięcioletnim wyrokiem, żeby przy robocie wywietrzała mu z głowy myśl o organizowaniu strajków. Jest jeszcze Grigorij, student z uniwersytetu, pracę napisał – hłe, hłe – naukową, w której najjaśniejszego pana porównał do cesarza rzymskiego Nerona, to mu dwa lata wycinki lasu wlepili na otrzeźwienie. A pozostałych sześciu to drobne cwaniaczki, złodziejaszki, koniokrad, kieszonkowiec… Wyroki katorgi im się pokończyły, ale zostali tu na osiedlenie.
Читать дальше