Ilustracje
Daniel Grzeszkiewicz
Lublin 2011
Za kordonem. Lwów
Lato dobiegało końca. Porucznik Zygmunt Winnicki obudził się przed szóstą.
Słońce stało już wysoko, jego promienie sączyły się przez niedokładnie zaciągnięte story. Blask wydobywał z półmroku żelazne łóżko zasłane przydziałowym kocem, stolik i leżącą na nim kartkę…
Oficer jęknął. Zza okna dobiegały tupot i pokrzykiwania. Anglicy ćwiczyli musztrę. Budynek zajmowany dotąd przez Polaków był prawie pusty. Czasem tylko echo niosło stukot podkutych oficerek. Zaświadczenie o demobilizacji leżało, tak jak je rzucił, na podłodze.
Jeszcze przez trzy miesiące będzie dostawał żołd. A potem? Wracać do kraju?
Do Polski? Do jakiej Polski?
Uderzył z wściekłością pięścią w ścianę.
– Sprzedali nas zawszeni judasze…
Zerwał się na równe nogi. Przeszedł po pokoju. Wracać? Dokąd? Do domu?
Lwów już po raz drugi znalazł się pod sowiecką okupacją. Tym razem chyba na zawsze… O tym, co czerwoni wyrabiali podczas pierwszej, wiedział. Nasłuchał się opowiadań ludzi od Andersa. Widział niegojące się odmrożenia, blizny po śledztwach, które przeszli w kazamatach NKWD. A to przecież i tak byli ci szczęściarze, którym udało się wyrwać z piekła. Trzy czwarte jego kolegów z podchorążówki spoczywało w bezimiennych mogiłach Katynia i zapewne w innych podobnych miejscach. Więc co? Jechać do Polski? Do śmiesznego okrojonego kraju… zarządzanego przez komunistów, okupowanego przez Sowietów, wydanego na pastwę NKWD i podlegającym mu służb złożonym ze zdrajców… Co go tam spotka?
Zostać tu? Ponoć część Polaków ma być wcielona do powstających właśnie służb wartowniczych.
– Broniliśmy ich przed szkopami, a teraz mamy robić za dozorców w magazynach – prychnął.
Więc co ma robić? Poszukać roboty w cywilu? Jest kawalerzystą, może pracować w ujeżdżalni, w cyrku, furmanów tu nie potrzebują… A może trzeba jechać gdzieś dalej? Do Brazylii karczować dżunglę, do Argentyny wypasać krowy w pampasach? A może do USA, choć oni bardzo niechętnie patrzą na nowych imigrantów.
Kartka leżała na biurku tak jak wczoraj.
Mam dla Ciebie interesującą propozycję. Jeśli chcesz poznać szczegóły, bądź
jutro o osiemnastej w holu hotelu Intercontinental.
St. Ulam
Zygmunt ziewnął. Stanisław Ulam… Pamiętał go dobrze, chodzili razem do szkoły. Świetny matematyk, ale jego szczurza twarz i lizusowski charakter nie wzbudzały sympatii. W dodatku tkwiło w nim jakieś dziwne cwaniactwo. Z drugiej strony… Od tak dawna nie spotkał żadnego krajana, a to przecież nieomal przyjaciel.
„Czego chce? Dowiedział się przypadkiem, że tu jestem?” – rozważał. „Nie, to przecież teraz wielka szycha… To nie przypadek. Szukał mnie? Po co? Iść czy nie iść? Może jednak trzeba. Zrobił karierę w Ameryce, może byłby w stanie mi pomóc, jeśli zdecyduję się tam wyjechać? W końcu obaj jesteśmy ze Lwowa.
Żydek i batiar, śmiechu warte…”
– A gdybym się kiedyś urodzić miał znów, to tylko we Lwowie – zanucił pod nosem.
Roześmiał się i splunął przez okno.
– Jeszcze nie umarłem – mruknął.
Spotkanie z Ulamem, jak się okazało, nie było tak proste. W holu hotelu Intercontinental czekało dwóch amerykańskich oficerów. Przywitali Zygmunta bardzo uprzejmie, po czym wsadzili do samochodu z przyciemnionymi szybami i długo krążyli po Londynie. Wreszcie wjechali na dziedziniec jakiejś instytucji.
Potem, nagle tracąc dotychczasową uprzejmość, dokładnie go zrewidowali.
Dopiero upewniwszy się, że nie ma przy sobie żadnej broni, poprowadzili go niekończącymi się korytarzami.
„Durnie” – myślał, maszerując po grubym dywanie. „Szkolono mnie w walce wręcz. Scyzoryk mi zabrali, a przecież gdybym tylko zechciał, mógłbym Ulamowi skręcić kark i byłoby po zabawie…”
Wreszcie z ukłonem otworzyli drzwi i wpuścili go do sporego saloniku. Stół
nakryto dla dwu osób. Przy kominku stał Staszek. Postarzał się przez te dziesięć lat, ale Zygmunt poznał go od razu.
– Witaj – odezwał się fizyk, idąc w stronę gościa. – Przepraszam za te formalności, ale dla Amerykanów jestem na tyle ważny, że wolą dmuchać na zimne…
Zygmunt ścisnął dłoń kolegi.
– Wiem, jaki jesteś ważny. – Wyszczerzył zęby w krzywym uśmiechu. –
Widziałem cię w gazetach na zdjęciach prezentujących uczestników projektu Manhattan – powiedział. – Dedukuję zatem, że to twoje obliczenia wsparły program budowy bomby atomowej. Skoro pojawiasz się tu incognito, a nasi przyjaciele przywiązują tyle wagi do twego bezpieczeństwa, pewnie nie spocząłeś na laurach i szykujecie już następną niespodziankę… Jednak jeśli szukacie pilota, który zrzuci tę niespodziankę na przykład na Moskwę, to pomyliłeś adresy. Ja jestem kawalerzystą, nie lotnikiem…
– Coś szykujemy – powiedział powściągliwie Ulam. – Nawet niejedno. Ale ty jesteś mi potrzebny nie jako lotnik czy żołnierz, tylko raczej jako przyjaciel i człowiek ze Lwowa.
„No, z tą przyjaźnią to ciut przesadził…” – Zygmunt uśmiechnął się sarkastycznie w duchu.
– Brzmi ciekawie… – rzucił, by podtrzymać rozmowę.
– To, co zaraz powiem, jest tajne. Ściśle tajne. Musisz podjąć decyzję, czy w ogóle chcesz o tym wiedzieć. Jeśli nie chcesz, po prostu zjemy sobie, wypijemy i powspominamy młodość.
– Czy…
– I oczywiście informacja ta w żadnym wypadku nie może wyjść poza te mury.
– Jestem gotów.
– Szukam człowieka, który wykona dla mnie pewne zadanie. W tym celu konieczna będzie wizyta we Lwowie.
Serce Zygmunta uderzyło tak mocno, że poczuł ból przeszywający klatkę piersiową.
– Co dokładnie trzeba zrobić? – zapytał. – I dlaczego wybrałeś mnie? Nie macie przeszkolonych szpiegów, agentów…
– Dlatego, że znasz miasto jak własną kieszeń, a do tego liznąłeś trochę fizyki i zacząłeś studia inżynierskie. Powiedzmy, że trzeba odnaleźć pewne urządzenie.
Dość spore, więc jego wywiezienie nie będzie możliwe. Należy zatem wykonać na miejscu dokumentację, a oryginał zniszczyć, by nie dostał się w ręce Sowietów.
– Oryginał, czyli co?
Ulam zawahał się na chwilę.
„Nie ufa mi” – zrozumiał Zygmunt.
– Generator elektryczny o nowatorskiej konstrukcji – powiedział wreszcie fizyk jakby niechętnie. – Efekt prac Grupy Delta.
– Nigdy nie słyszałem o takiej organizacji. – Wzruszył ramionami i parsknął: –
Mam się przedostać za kordon i włamać do sowieckiego laboratorium? Chyba trochę przeceniasz moje możliwości. Do tego potrzeba zawodowego szpiega.
Takiego jak z waszych powieści po dziesięć centów…
– Ależ nic z tych rzeczy. Grupa Delta nie istnieje od mniej więcej dwudziestu lat. Pomysłodawcą był generał Rozwadowski. Miał bardzo dalekosiężne pomysły na totalne przezbrojenie polskiej armii. Doceniał też osiągnięcia nauk technicznych i rozważał, jak można by je wykorzystać. Przypuszczalnie stworzył kilka ściśle tajnych zespołów, które nad tym pracowały. Lwów nie był jedynym ośrodkiem.
– Delta… – zadumał się Winnicki. – Na ile pamiętam grecki alfabet, istniały jeszcze co najmniej trzy. Alfa, beta…
– To bez znaczenia. Robiły zupełnie co innego.
– A członkowie Grupy Delta?
– Żyje już tylko jej najmłodszy zidentyfikowany przez nas uczestnik, matematyk Stefan Banach.
– Zatem trzeba przedostać się do Lwowa, odnaleźć go i o wszystko zapytać.
Читать дальше