Agent zaszedł do podrzędnego sklepiku ze starzyzną i szybko zmienił wygląd.
W kusej kraciastej marynarce i zrudziałej oprychówce na głowie przeistoczył się bez trudu w prawdziwego lwowskiego batiara. Nóż wpuścił w kieszeń.
„Przydałaby się jeszcze gazrurka z solidną mutrą na końcu, wypełniona ołowiem” – pomyślał prawie wesoło i ruszył na miasto.
Po dwudziestu minutach zorientował się, jaki błąd popełnił. Przebrał się idealnie, tyle że batiarów już tu nie było… Wybito ich do nogi, wysiedlono, wymarli jak dinozaury.
Większość ulic pozmieniała nazwy, ale nie musiał przecież sprawdzać, by trafić w dobrze sobie znane miejsca…
Kamienica inżyniera Rychnowskiego. Na frontonie wisiała tablica informująca, że w budynku mieści się seminarium nauczycielskie, choć samej instytucji już dawno tam nie było. Zygmunt wszedł w bramę. Czy to tu? Czy to dobry trop? Nie czuł się lżejszy ani cięższy, zresztą generator, o ile w ogóle istniał, z pewnością oddziaływał subtelniej… Rozejrzał się. Na podwórzu stał cieć z miotłą. Obrzucił go podejrzliwym spojrzeniem. Zygmunt pokazał mu z daleka swoją przepustkę. Cieć nie był w stanie odczytać urzędowego pisma, ale widok pieczęci NKWD zniechęcił
go do zadawania jakichkolwiek pytań. Przybudówka, klatka schodowa.
Elektryczność… Miejska czy z generatora ukrytego w piwnicy?
Miejska. Znalazł studzienkę rewizyjną, znalazł przyłącze, rozdzielniki, szklane izolatory. Skrzynki z bezpiecznikami miały sowieckie plomby. Zajrzał jeszcze do piwnicy. Ale i tam nie było nic ciekawego. W ogóle nie doprowadzono do niej elektryczności. Czyli pudło. Nie miał innego adresu, nie miał żadnego punktu zaczepienia. Nic. Trzeba odszukać krewnych i przyjaciół. Trzeba zdobyć więcej informacji, a w tym pomóc może jedynie ktoś znający obecne stosunki…
Mieszkanie stryjka zajmowali jacyś Rosjanie. Nie słyszeli o żadnej Marcie.
Zygmunt liczył, że ktoś z sąsiadów coś mu powie, ale jak się okazało, nikogo z dawnych mieszkańców już tu nie było. Nawet przedwojenny cieć Ukrainiec przepadł bez śladu. Winnicki zaszedł więc do przyjaciółki swojej ciotki. Niestety, jej mieszkanie też zajmowali jacyś osiedleńcy zza Uralu. Sprawdził jeszcze kilka adresów: przyjaciół ze szkoły, dalszych znajomków, ale wszędzie napotykał to samo – mieszkania albo stały puste i wyszabrowane, albo ktoś już tam mieszkał.
Tylko w jednym natrafił na babkę kumpla, zdziwaczałą staruszkę. Nie poznała go, a na pytanie o wnuka wybuchnęła głuchym płaczem.
Było już późne popołudnie, gdy zasiadł na zniszczonej ławce opodal katedry ormiańskiej. Rozczarowanie dusiło go za gardło, obezwładniało, zatruwało myśli.
– Nie ma już nikogo – wyszeptał. – Wszyscy umarli, zaginęli, zostali wywiezieni lub sami wyjechali… Wszyscy, których znałem. Co do jednego…
Westchnął ciężko. Miał dosyć. Plunąć na to wszystko, przemęczy się do końca konferencji i wyjedzie. Lwów nie istnieje. Zostały tylko budynki. Genius loci miasta stanowili ludzie. Zabij lub wygnaj mieszkańców i nie zostanie nic.
Wróci do Anglii, pojedzie gdzieś na wieś, najmie się za pastucha. Albo poprosi kumpla, żeby załatwił mu robotę w Ameryce. Ach tak. Prądnica. Gdyby miał
więcej czasu…
– Mam to w dupie – oświadczył, wstając. – Niech sobie tego szukają Ulam z Einsteinem, jeśli oczywiście mają jaja, by tu przyjechać.
Powędrował zaułkami Starego Miasta. Na placyku koło arsenału rozłożył się pchli targ. Polacy opuszczający miasto wyprzedawali resztę dobytku. Zygmunt ruszył przez środek targowiska. Przez sekundę miał wrażenie, jakby na chwilę uchyliła się kurtyna czasu. Wokół znowu słyszał niemal wyłącznie rozmowy po polsku, czasem tylko przerywane okrzykiem w jidysz. Szedł pomiędzy biednymi stoiskami. Ubrania, buty, drobne meble, bibeloty, książki. To, czego nie można zabrać ze sobą, to, co można sprzedać za byle grosz, żeby mieć choć kilka rubli na podróż w nieznane. Ruscy, Ukraińcy i skośnoocy przybysze z Azji Środkowej buszowali, starając się wypatrzyć co ciekawsze fanty… Melancholia dusiła porucznika za gardło.
Przypomniał sobie angielską plażę, kilka lat temu, zaraz po tym, jak niemiecki U-Boot zatopił okręt, którym do Anglii płynęli uchodźcy nielegalnie opuszczający Norwegię. Morze wyrzuciło na brzeg drewniane elementy statku, jakieś walizki i paczki. Resztki skromnego dobytku ofiar… Angielscy wieśniacy tak samo łazili wśród głazów, podnieceni, szukając łupu…
Rozejrzał się. Książki, ale nie ma ich jak zabrać. Szelakowe płyty z dawnymi lwowskimi przebojami, meble, umywalki, co mniej poręczne naczynia kuchenne, zabawki dziecięce…
Zapragnął wybrać coś z tego na pamiątkę. Coś, co będzie mógł zabrać ze sobą do Anglii, do Ameryki, do Brazylii, na wieczną tułaczkę… Jakiś drobiazg, który będzie mu przypominał utraconą ojczyznę, coś, co kiedyś, za wiele, wiele lat, włożą mu do trumny.
I wtedy go spotkał. Starą tekturową walizkę wypełniały książki. Na nich leżała spłowiała maciejówka ozdobiona zaśniedziałym bączkiem. Zygmunt omiótł
grzbiety woluminów spojrzeniem i przeniósł wzrok na sprzedawcę. Poznali się od razu.
Profesor Brewczyński, z racji grubych oprawek okularów zwany Sową, niegdysiejszy postrach wszystkich chłopców uczęszczających do liceum imienia Sienkiewicza. Postarzał się, a palce, już wcześniej żółte od nikotyny, pokryły mu drobne plamki wątrobowych wykwitów. Na spłowiałym tużurku nosił z dumą srebrną odznakę za obronę Lwowa.
– Zygmuś! – Stary belfer poprawił okulary. – A to ci psikus… Co tu porabiasz, batiarku? Albo wiesz co? Jeśli masz trochę czasu, chodźmy do mnie, pogadamy spokojnie. Od dawna jesteś we Lwowie?
– Od przedwczoraj. Dopiero co przyjechałem.
– No, takie spotkanie trzeba uczcić.
Nauczyciel schylił się i podniósłszy czapkę, włożył ją na głowę.
– Poniosę panu…
– Pies je trącał, książek i tak nikt dzisiaj nie potrzebuje. – Profesor w odpowiedzi wzruszył przygarbionymi ramionami. – Niech sobie leżą. Co najwyżej jakiś hajdamak na gilzy do papierosów potnie.
Ruszyli w głąb Starego Miasta.
– Czyś ty, chłopcze, zgłupiał? – syknął nauczyciel, gdy tylko znaleźli się kawałek od bazaru. – Twojego stryja NKWD zabrało jeszcze w trzydziestym dziewiątym. Czego tu szukasz? W dodatku wystrojony jak strach na wróble. Przez kordon przeszedłeś? Jedni gadali, że jesteś w Anglii, inni, że w Ameryce, myślałem, że z moich uczniów choć ty się uratowałeś, a tu nagle jak diablik z pudełka.
– Oficjalnie przyjechałem podziwiać, jak tu kołchozy zakładają – wyjaśnił
Winnicki i splunął. – Jestem delegatem Komunistycznej Partii USA na lwowską konferencję agrarną…
– Paradne! – Staruszek omal nie parsknął śmiechem. – Nooo, w to, że się do komunistów zapisałeś, jakoś mi trudno uwierzyć. Szpiegiem zostałeś czy co?
Zresztą nie mów, po co mi to wiedzieć. A tak po prawdzie, na co mi się z tobą zadawać? – kpił. – Jesteś szpionem , niebezpieczne; jesteś komunistą, niezdrowo…
Przeszli przez bramę. Mężczyzna prowadził byłego ucznia przez amfiladę podwórek, potem przeszli pasażem i po trzeszczących schodach wdrapali się na trzecie piętro.
– Czemu tu tak cicho? – zdziwił się Zygmunt.
– Cały kwartał wysiedlony. Zostało kilku takich jak ja. Ostatni polscy Mohikanie… – powiedział z goryczą. – Mam już kartę wyjazdu, przepustkę i bilet do Rzeszowa – dodał. – Za trzy tygodnie ruszam w drogę. Polska uciekła na Zachód, to ją gonił będę… A tobie radzę to samo. Uciekać! Jeśli jesteś tu pod prawdziwym nazwiskiem, zwiną cię jak resztę rodziny. Jeśli pod fałszywym, ktoś może cię poznać. Wyrosłeś, zmężniałeś, ale ja od razu wiedziałem, kto przede mną stanął…
Читать дальше