Przetarł dwa kieliszki, polał. Stuknęli się w milczeniu nad stołem.
– Zastanawiałem się, co jest grane – wrócił do tematu profesor. – A teraz przychodzisz ty i opowiadasz o generatorze. O maszynie, która wykorzystuje to właśnie zjawisko. Jeśli ktoś bawi się grawitacją, i to na taką skalę, wniosek może być tylko jeden. Ktoś już sformułował unitarną teorię pola. I dokonał tego w dwudziestym piątym roku, może nawet wcześniej.
– Ale… – zaczął Winnicki i urwał. Patrzył na rozmówcę zdumiony. Ten z kpiarskim uśmiechem uniósł kieliszek. – Chce pan powiedzieć, że…
– Tak. Taka teoria, jeśli uda się wcielić w życie wzory matematyczne i opracować rozwiązania techniczne, oznacza w efekcie masę ciekawych urządzeń.
Ale nie tylko. Nie powiedzieli ci tego, lecz liczą, że zdołają iść w drugą stronę, że wyprowadzą wzory. Bo co wiemy? Wyobraź sobie, że możesz natychmiast i praktycznie z niczego wykreować energię w dowolnej ilości.
– Dowolnej?
Sowa wziął z patery jabłko. Podrzucił je w dłoni.
– Wyimaginuj sobie, że to nasza planeta – powiedział – i że ktoś może o tak –
zacisnął palce.
Zygmunt przełknął nerwowo ślinę.
– Całą planetę?
– Żeby tylko. Przy odrobinie szczęścia diabli mogą wziąć absolutnie wszystko… Teraz przynajmniej wiesz, czego szukasz.
Porucznik Winnicki milczał.
– Amerykanie przysłali mnie tu, bym…
– Ech, dzieciaku. Pomyśl tylko. Przerzucenie tak daleko za kordon na fałszywych papierach to nie hop-siup. Sam wiesz, jaka to operacja. Przecież nie zrobili tego dla zdobycia jednej fikuśnej prądnicy. Oczywiście ona też im się przyda. Ba, jest warta miliardy dolarów, wystarczy pomyśleć, ile węgla można dzięki niej zaoszczędzić. Ale tak naprawdę im chodzi o sekret… O wzory. O
panowanie nad grawitacją.
– Grupa Delta…
– Nigdy o niej nie słyszałem – pokręcił głową profesor. – Podali ci jakieś nazwiska?
– Steinhaus, Szczepanik, Rychnowski…
– To pewnie on wszystko wymyślił. Mam na myśli teorię. To był chyba najwybitniejszy umysł tego miasta. Steinhaus mógłby mu buty własną czapką polerować, a Banach teczkę powinien za nim nosić…
– Rychnowski? Ten wariat od naświetlań? Dowcipy sobie o nim opowiadali.
Sowa parsknął serdecznym śmiechem.
– Ten, jak to raczyłeś określić, wariat, mając niespełna trzydzieści lat wykazał
publicznie błędność teorii Newtona. Pamiętam tamten wieczór w Towarzystwie Politechnicznym… Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty ósmy albo dziewiąty rok, jeśli mnie pamięć nie myli… Młody byłem, szczurek. Pierwszy rok studiów…
Wywieszono ogłoszenia, że będzie odczyt Rychnowskiego o promieniach, które jakoby odkrył. Zebrali się profesorowie, same szychy, chcieli go publicznie zniszczyć. A on, szelma, wszedł na mównicę i głosi, że ogłoszenie wyników byłoby przedwczesne, ale za to coś nam pokaże. Kreda w dłoń i wzory zaczął
pisać. Kwadrans nie minął i na oczach wszystkich zrobił z Newtona mokrą plamę.
Co to się porobiło. Ktoś w niego butem cisnął. Jedni krzyczą, że ma rację i precz z Newtonem. Inni, że jest błąd w obliczeniach. Kilku doskoczyło, chcą po wzorach mazać. Jeszcze inni wrzeszczą, że nie godzi się w ogóle podważać tego, co niepodważalne… Argumentów zabrakło, to pięści w ruch poszły… Dwa zęby mi wtedy jeden newtonista kułakiem wybił. A ja mu nos jak kartofel rozgniotłem. Aż wpadła cesarsko-królewska żandarmeria i pałkami nas prała, aż się wszyscy uspokoili. Tydzień w kozie odsiedziałem. Mój Boże, jakie to były piękne czasy. –
Po policzku starego stoczyła się łza. – Tyle ognia w dyskusjach naukowych, ta łoj…
Polał następną kolejkę.
– Albo jak ogłosił, że ciepło przy spalaniu pochodzi od tlenu. Wszyscy go wyśmiali, więc zbudował piec, w którym palił się nie węgiel przy dostępie powietrza, tylko powietrze przy dostępie węgla… Ha. Długo to urządzenie nie popracowało, bo nocą wdarła się do laboratorium banda zamaskowanych drabów i dalej rozwalać wszystko młotami i kilofami. Rychnowski przerażony wezwał
żandarmów, ci pochwycili opryszków, zdarli im maski i zgłupieli, bo nie wiedzieli, czy rektora politechniki i kilku co ważniejszych profesorów godzi się na odwach wlec. Takie czasy były. Niepodważalnych dogmatów nauki przed genialnym kacerzem broniono zębami i pazurami.
– Ale…
– Rychnowski to był mózg. Może miał trochę pecha z nazywaniem tego, co stworzył, ale my przy nim malutcy jesteśmy. To były czasy. To byli ludzie…
Zmrok – westchnął. – Nad tą częścią Europy zapada noc… Na lata, może na zawsze już. Pamiętam, jak w osiemnastym roku walczyliśmy z Ukraińcami na Cmentarzu Łyczakowskim, w Parku Stryjskim, na Pohulance. Wtedy wiedzieliśmy, że albo my, albo oni. Była nadzieja, była radość. Nie wiedzieliśmy, kto wygra, ważyły się losy miasta, ale człowiek czuł krew w żyłach. A dziś…
– Ukraińcy wygrali. Teraz miasto należy do nich.
– Miasto należy do Sowietów, a Ukraińcy przegrali jak zwykle – parsknął. –
Tylko że my tym razem też.
– Może gdy wybuchnie trzecia wojna…
– A wybuchnie? Gdzie tam. – Machnął ręką. – A nawet gdyby, nawet jeśli aliantom zachciałoby się wyzwolić te ziemie, to myślisz, że co? Lwowa już nie ma.
Miasto to domy, ludzie, instytucje… Domy zostały. Ludzie? Ci, którzy przeżyli, pakują walizki. Kto tylko może, załatwia papiery na wyjazd, bo mówi się, że kto nie wyjedzie, zostanie tu na zawsze. Zresztą co to za ludzie? Inteligencję, księży, nauczycieli wybili. Najpierw czerwoni, potem szkopy, potem jeszcze raz czerwoni… Wyłapali tysiące ludzi. Dziś jeszcze więzienie pełne jest Polaków.
Może tym razem nie skończą w jakimś Katyniu, ale łagry czekają. Kto może, ucieka na Zachód. A gdybyśmy kiedyś odbili to miasto, jak by wyglądało? Połowa mieszkań stałaby pusta. Batiary z przedmieść i hajdamactwo wzięliby wszystko. –
Zaśmiał się gorzko. – Bo to ich przeżyło najwięcej. NKWD też ich nie rusza.
Zapewne Sowieci szanują słowa Lenina, że bandyci i socjaliści są sobie klasowo bliscy… A teraz wyobraź sobie, że rusza uniwersytet, politechnika. Kto tam będzie wykładał? Nasi profesorowie spoczywają w zbiorowych mogiłach. Ci, co ocaleli, jadą do Polski. A co warta uczelnia bez kadry? Wykłady poprowadzą i magistrowie, jeśli zajdzie potrzeba, ale to prawdziwi uczeni nadają ton. Batiarsko-hajdamacki uniwersytet. – Zaśmiał się znowu.
Alkohol rozbierał go w oczach.
– Pomoże mi pan?
– A w czym niby? – zażartował.
– Tak sobie pomyślałem… – Winnicki podniósł jabłko i obrócił je w palcach. –
Wydaje mi się, że nie byłoby dobrze, gdyby Stalin przez jakieś przeoczenie dowiedział się, jak można by… – naśladując nauczyciela, zacisnął palce na skórce owocu.
– Hmmm… może i faktycznie lepiej by było sprzątnąć to Ruskim sprzed nosa. I co, Amerykanom dać?
– Nie wiem. Ale sprzątnąć trzeba. Wspomniał pan, że epicentrum…
– Co robisz jutro wieczorem?
– Chyba nic. Mamy referaty gdzieś do siedemnastej, ale potem jestem wolny.
– Spotkajmy się koło Ossolineum o szóstej wieczór.
Poranek znowu spędzili poza miastem. Organizatorzy pokazali im tym razem fermę drobiu. Zdrowe tłuste kury, gęsi i perliczki dziarsko dreptały na wybiegach.
Gościom pokazano też zakład wylęgu z lśniącymi inkubatorami. Oprowadzający reklamował je jako maszyny produkcji sowieckiej, ale Zygmunt wypatrzył na jednym z nich amerykańską tabliczkę znamionową. Potem obejrzeli wypchane ptaki różnych gatunków i wydmuszki ich jaj, wreszcie zaproszono ich do stołówki, gdzie zaserwowano rosół i pieczoną pierś kaczki, a na deser jeszcze słodki omlet.
Читать дальше