– Przecież już wyjaśniłem, że nie jestem szpiegiem. Owszem, pochodzę ze Lwowa. Skorzystałem z okazji wyjazdu na konferencję, by uporządkować moje sprawy rodzinne! Jako obywatel USA…
– Każdy urodzony na naszym terenie jest obywatelem Związku Sowieckiego. –
Śledczy obojętnie przedarł amerykański paszport i cisnął go na podłogę. – Co cię łączy ze szpiegiem i sabotażystą Eustachym Brewczyńskim?
– Z kim? – zdziwił się.
– Nie udawaj – syknął enkawudzista. – Widziano cię w jego towarzystwie, zresztą złożył obciążające cię zeznania! Chciałeś go zwerbować do swojej siatki, do pracy dla Amerykanów. Miałeś dostarczyć mu radiostację, by mógł
przekazywać meldunki o ruchach naszych wojsk…
„Dorwali profesora” – pomyślał Winnicki ze smutkiem. „Widać po pierwszym wybuchu otoczyli kordonem dzielnicę i capnęli go, gdy próbował przemknąć do siebie na Stare Miasto”.
– Nikogo nie werbowałem. Poza tym gadacie idiotyzmy. Wojna się skończyła rok temu. – Wzruszył ramionami. – Kogo niby mogą interesować jakieś ruchy wojsk tysiąc kilometrów od linii oddzielającej strefę sowiecką od Bizonii?
– Od zadawania pytań jestem ja! Gdzie radiostacja? Kogo jeszcze zwerbowałeś? Jakie były twoje pozostałe zadania?
„On w to naprawdę wierzy” – pomyślał Zygmunt. „Naprawdę sądzi, że udało mu się namierzyć szpiega. Nie umie wykombinować nic sensownego, nie umie zadać naprawdę dobrych pytań, ale myśli, że jest na tropie. I co teraz? Żądać amerykańskiego konsula?”
– Odpowiadaj, ścierwo, bo cię zastrzelę!
Śledczy porwał nahajkę i chlasnął więźnia na odlew przez plecy. Zygmunt skulił się pod wpływem nagłego bólu.
– Ja cię zaraz… – Twarz oprawcy wykrzywił grymas wściekłości.
To był odruch. Polak ćwiczył to tyle razy, że teraz ręce zadały cios niejako bez udziału świadomości. Tak jak na szkoleniu, gdy jeszcze sądził, że dołączy do cichociemnych. Kantem dłoni w grdykę… Chrupnęło. Uderzył odrobinę za słabo…
Śledczy spojrzał na niego jakby zdziwiony, a potem, dławiąc się krwią zalewającą gardło, usiłował dopaść biurka i przycisku dzwonka. Zygmunt zrobił
tylko jeden krok.
– Za mojego stryja – szepnął. – I za kuzynkę.
I bez wysiłku skręcił enkawudziście kark. Przestąpił nogi bijące w agonii o ceglaną posadzkę. Wysunął szufladę biurka. Pusta. Przejrzał teczkę, same formularze… Broń? Brak. Blankiety przepustek? Nie ma… Obszukał trupa.
Niestety, przy zabitym nie znalazł ani kluczy, ani pistoletu.
„Tak czy inaczej, żywy stąd nie wyjdę” – pomyślał. „Trudno”.
Wyjrzał na korytarz. Nikogo. Tylko spokojnie… Schodami do góry? Tam wartownia. Nie przejdzie… Zatem trzeba poszukać piwnicy, której okna wychodzą na ulicę. Próbował po kolei wszystkich drzwi. Zamknięte, zamknięte, zamknięte…
Spod jednych padało światło. Nacisnął klamkę. Zachrobotał klucz w zamku.
– Nu szto? – Uchyliły się, a ze środka wyjrzała wredna morda kolejnego śledczego.
Zygmunt złapał go za włosy, pociągnął do siebie, a potem strzelił drzwiami raz a dobrze. Skrzydło, futryna… Szyja trzasnęła jak zapałka. Niestety, przy tym trupie także nie znalazł żadnej broni. Namacał za to pęk kluczy.
– Pacyfiści, psiamać – zażartował gorzko.
Zajrzał do wnętrza. Jak się okazało, tu też był pokój przesłuchań. Na stołku przed biurkiem siedział Sowa. Stary nauczyciel miał strasznie obitą twarz. Na widok byłego ucznia otworzył szeroko oczy.
– Nic im nie powiedziałem – wychrypiał. – Bili, pytali o ciebie, ale…
– Chodź! Spróbujemy uciekać!
Wyszli na korytarz.
– Tamtędy nie wyjdziemy – wskazał schody. – Trzeba poszukać innej drogi.
Nauczyciel, milcząc, pokiwał głową. Krople krwi rozpryskiwały się cicho na ceglanej posadzce. Zygmunt otwierał kolejne pomieszczenia. Jakieś cele, gabinety, skład szczotek… Wszystkie okna, jeśli kiedykolwiek tu były, dawno zamurowano.
Zostały ostatnie drzwi po lewej stronie. Właśnie mocował się z zamkiem, gdy na schodach rozległ się tupot kilkunastu par butów. W ostatniej chwili wepchnął
nauczyciela do środka i zatrzasnął drzwi. Huknęło kilka strzałów, kule załomotały o blachę. Sięgnął pod klamkę i z ulgą namacał rygiel. Pchnął go. Stalowy trzpień zapiszczał i wsunął się w kluzę. Zygmunt otarł czoło z potu.
W kieszeni namacał amerykańską zapalniczkę. Przegapili ją podczas rewizji…
W świetle nikłego benzynowego płomyczka rozejrzał się wokoło. Spora piwnica pozbawiona była okien. Nigdzie nie widział żadnych klap, włazów, nic. Tylko ściany równo wymurowane z czerwonej cegły, betonowa podłoga, betonowy strop.
Czyli to definitywny koniec. Tkwią jak szczury w pułapce. Nie uciekną. Gdyby miał choć pistolet, mógłby spróbować się przedrzeć…
– Co z maszyną? – zapytał stary.
– Zniszczyłem. – Wzruszył ramionami.
– Na amen?
– Wsadziłem granat do środka i zdetonowałem. Nie ma najmniejszej szansy, że poskładają to do kupy.
– Lata mogą na to poświęcić…
– To były pajęczyny drutów i lamp zatopione w szklanych taflach. Nic z tym nie zrobią. Poszło w drzazgi. Przepadło na zawsze.
– Nie myślałeś, żeby… Wszak to i władza, i potęga, i ogromne pieniądze…
– Myślałem. Żal mi było. Ale mus to mus. My nie skorzystamy. A tamci nie zasługują.
Głucho zadudniły kopnięte drzwi.
– Zaraz wyłamią lub napuszczą gazu, bo chyba są zbyt niecierpliwi, by wziąć nas głodem… – powiedział Sowa.
– Paskudne miejsce, żeby zakończyć życie – westchnął Zygmunt.
– E, przesadzasz. Szkoda tylko, że tak wcześnie. Trza było uciekać, nie wracać po mnie…
– Bo i nie wracałem. – Spojrzał na nauczyciela bezradnie. – Wyjścia szukałem…
– A to paradne. – Roześmiał się. – Aleś tego bubka drzwiami ścisnął –
pochwalił. – Warto było życie całe czekać, by taki obrazek zobaczyć…
Pod ścianami stało ze trzydzieści skrzynek. W pobliżu drzwi nauczyciel wypatrzył kontakt. Przekręcił włącznik i zawieszona pod stropem żarówka zabłysła.
– No i co my tutaj mamy? – Podszedł do tajemniczych pak.
„Dynamit Alfred Nobel & Co. Nora, Sverige” – głosiły czarne litery namalowane na deskach.
Zygmunt długo nie mógł uwierzyć własnym oczom. Zerwał wieko. Wśród wiórów leżały grube, długie laski zawinięte w przetłuszczony czerwony papier.
Parsknął śmiechem.
– A to paradne – powtórzył belfer. – Co ty na to, by tak na zakończenie dostarczyć kochanemu miastu pokaz sztucznych ogni? Niech chociaż kilka twarzy rozjaśni uśmiech…
– Jestem za. – Lęk odpłynął.
Enkawudziści załomotali w drzwi pięściami.
– Czego? – warknął.
– Wyjdź, a gwarantujemy wam uczciwy proces!
Nie zaszczycił ich odpowiedzią. Szukał lontu. I oczywiście znalazł, cały zwój.
Drzwi zadrżały pod uderzeniem. Kolejny cios obrysował framugę.
– Młot sobie przynieśli – uśmiechnął się lekko matematyk. – Albo raczej kamieniarską babę do robót brukarskich.
Jego dawny uczeń spokojnie dokończył robotę. Ponownie wyjął z kieszeni zapalniczkę. Przeżegnał się.
– Zaczekaj – odezwał się stary. – Jeszcze coś… Uklęknij.
Zaskoczony Winnicki spełnił jego prośbę.
– Wykazałeś się odwagą i prawością charakteru, ratując to miasto, a kto wie, może czyn twój uchronił przed strasznym losem i ludzkość całą – powiedział
Читать дальше