Najdłuższa nawet podróż dobiega końca. Dojeżdżali już do celu. Polak czuł w gardle rosnącą gulę.
„Po co?” – zastanawiał się po raz tysięczny. „Po co mi to… Czego tu szukam?
Lwów umarł. Wszyscy krewni wywiezieni. Przyjaciele padli na frontach… Po co tu wracać, po co patrzeć, jak wszystko marnieje, obraca się w popiół… Kuzynka?” Wiedział tyle, że stryjka aresztowano. Co stało się z dziewczyną? Raczej się nie łudził, że zdoła ją odnaleźć.
Patrzył na dziesiątki opuszczonych domów rozrzuconych wokół. Musieli postać jeszcze pod semaforem. Korciło go, by otworzyć drzwi i puścić się biegiem przez opłotki, na przełaj, w kierunku Zamarstynowa… Wreszcie pociąg wtoczył się na peron. Przy sąsiednim ludzie w jesionkach, objuczeni walizkami, prowadzący dzieci, tłoczyli się bezładnie. Uchodźcy. Polacy i wszyscy, którzy zdołali się pod nich podszyć, opuszczali miasto. Dzień po dniu, setkami, aż nie zostanie nikt…
Patrzył na blade, zmęczone twarze, na zaciśnięte usta. Dzieci były nad wiek poważne. Co przeżyły przez ostatnie lata i miesiące? W każdym razie na pewno zdawały sobie sprawę, że ruszają na tułaczkę… I że nie wrócą tu już nigdy. A przecież ci, którym udało się skompletować dokumenty wyjazdowe, to i tak ci, którzy urodzili się pod szczęśliwą gwiazdą.
Kordon sowieckich milicjantów blokował drogę. Podoficerowie NKWD
sprawdzali karty wyjazdowe, porównywali twarze ludzi z widniejącymi na zdjęciach i przepuszczali skontrolowanych do wagonów.
Wysiadł na drugą stronę, gdzie uczestnicy konferencji zbili się w gromadkę.
– Witajcie, towarzysze. – Jak spod ziemi wyrósł obok nich chłopak w komsomolskim mundurze. – Mam na imię Sasza i będę waszym przewodnikiem –
mówił po angielsku całkiem znośnie.
Wyglądał sympatycznie, ale Zygmunt jakoś z miejsca go znielubił. Ponaglany gestami przeszedł dalej. W holu dworca kolejny posterunek NKWD sprawdzał
dokumenty. Zbadali jego amerykański paszport i legitymację Kompartii USA.
Sprawdzili przepustkę i wreszcie pozwolili mu przejść. Wyszedł przed dworzec i długo w milczeniu patrzył na otaczające go budynki. Z pozoru prawie nic się nie zmieniło. Domy stały jak przed sześciu laty. Bruk uliczny w kilku miejscach zniszczyły bomby i gąsienice czołgów. Ale jeszcze coś uległo zmianie.
Charakterystyczne żółte elewacje poszarzały. Z okien i okienek sterczały długie krzywe rury.
– Niestety, nie udało się nam załatwić samochodu, będziemy więc musieli przejść kawałek pieszo. Za plecami macie dworzec kolejowy, miejsce ciężkich walk, które w osiemnastym roku stoczyli polscy panowie z uciskanym ludem ukraińskim… Burżuje zwyciężyli wówczas nad siłami rewolucyjnymi, ale dziś…
„Co on pieprzy?” – zdziwił się w duchu Zygmunt. „Od kiedy to Strzelcy Siczowi zaliczają się do rewolucjonistów?”
Nowa wersja historii jednocześnie rozbawiła go i wywołała głęboki niesmak.
Ruszyli ulicą. Mijali zabite deskami witryny sklepów i warsztatów, tu i ówdzie przez nisko położone okna widać było stoły i biurka zastawione maszynami do pisania. Urzędy wypierały kupców i rzemieślników. Ale tym, co najbardziej uderzyło Polaka, był brak szyldów. Blaszane zdjęto, malowane na murach zasmarowano farbą. W czasie działań wojennych ucierpiały tylko pojedyncze budynki, kilka wypalonych właśnie rozbierano lub remontowano. Zamyślony Winnicki dopiero po chwili zorientował się, co jeszcze jest nie tak. Wokół siebie słyszał kakofonię dźwięków. Tylko że dawny Lwów rozbrzmiewał mową polską i jidysz, teraz słyszało się przeważnie rosyjski i z rzadka ukraiński…
Szedł przez znajome zaułki, ale nie poznawał ich. Zapachy… Nawet one się zmieniły. Kiedyś czuł tu woń pączków, szaszłyków, delikatny zapach kurzu zmoczonego deszczem. Teraz wszędzie śmierdziało gotowaną kapustą, stęchlizną, uryną…
„Miasto umarło” – pomyślał z przerażeniem. „Kroczę po jego truchle. I nawet cuchnie trupem… Gdzieś tutaj wśród ruin, ruder i cudem ocalałych domów mam odnaleźć prototypową unikalną prądnicę, za którą dwaj spryciarze, Ulam i Einstein, gotowi są odpalić mi dość pieniędzy, bym mógł…”
– Uniwersytet – głos przewodnika wyrwał go z zadumy. – Niegdyś gmach sejmu galicyjskiego. Tu odbędzie się część obrad naszej konferencji. Już niedaleko, trochę hartu ducha, towarzysze.
Jeszcze dwie uliczki i znaleźli się na miejscu. Ulokowano ich w hotelu. Dostali całkiem przyzwoite pojedyncze pokoje.
– Konferencja jest zorganizowana na uniwersytecie – przypomniał Sasza. –
Proszę, byście nie opuszczali samowolnie kwatery i nie chodzili po mieście, zwłaszcza po zmroku. Co rano ktoś was odprowadzi na miejsce. Mimo wszystko nie jest tu do końca bezpiecznie. Proszę też, byście nie wdawali się w rozmowy z miejscowymi, w mieście bowiem nadal przebywa ogromna masa kontrrewolucjonistów. Bar na dole jest do waszej wyłącznej dyspozycji. Proszę się częstować…
Wreszcie poszedł w diabły. Zygmunt uśmiechnął się pod nosem. Spojrzał w okno. Nadchodził wczesny jesienny wieczór.
„Aż tak się boją” – pomyślał. „Nie chcą, żebyśmy pociągnęli miejscowych za język. Nie chcą też, by miejscowi gadali z nami. A co do śmiertelnego ryzyka chodzenia po moim mieście, to jeszcze obaczym…”
Zakazem oczywiście nikt się nie przejął; w holu na dole Polak spotkał dwóch Francuzów, którzy konferowali z portierem, usiłując się dowiedzieć, czy we Lwowie egzystują jeszcze kobiety publiczne i jak można je odnaleźć. Minął ich i ruszył przed siebie.
Przespacerował się dawną ulicą Długosza. Chciał choć rzucić okiem na swój dom… Budynek stał, ale w brudnych szybach nie odbijało się zachodzące słońce.
W ogrodzie walały się jakieś dechy, paki i resztki skrzyń, najwyraźniej przeznaczone na opał.
Przyśpieszył kroku. Uciekał. Popełnił błąd, pojawiając się w pobliżu. Ktoś mógł go rozpoznać… Choć wszyscy sąsiedzi pewnie podzielili ten sam los…
Przystanął na rogu przed cerkwią. Była zamknięta na głucho. Część szybek w witrażach wytłuczono.
– Do diaska – szepnął. – Po co ja tu w ogóle przyjechałem… Czemu nie zaufałem swojej pamięci? Czemu nie zachowałem tego miasta takim, jakim było przed wojną?…
Poczuł przemożną chęć, by kupić flaszkę wódki i zalać się w pestkę.
– Odnaleźć prądnicę… – mruknął sam do siebie. –Takie zadanie wykonać może tylko człowiek, który zna miasto. Dla Polski albo dla pieniędzy. A oni podeszli mnie sprytnie, wmawiając, że i mój kraj na tym zyska, i ja zarobię fortunę. Sto tysięcy dolarów. Da się za to kupić dom, samochód i przez wiele lat można leżeć do góry brzuchem… Tylko czemu jakoś mi hadko ?
Zawrócił do hotelu. Rozprostował nogi i starczy.
Rankiem pojawił się Sasza. Część delegatów musiał wyciągać z łóżek siłą.
Zachodni komuniści nie należeli do rannych ptaszków. Wreszcie jakoś zgromadził
całą grupę w holu i poprowadził ich na miejsce. Minęli park. Na uczelnię weszli bocznym wejściem, z dala od grupek studentów, a może słuchaczy jakichś kursów.
Najwyraźniej próbowano ich choć częściowo odizolować od tubylców. W budynku spotkali pozostałych delegatów, zakwaterowanych w innych hotelach. Przeszło setka ludzi zwieziona z różnych krajów… Był wśród nich nawet jeden Japończyk i dwóch czarnych jak węgiel Murzynów. Zygmunt dostał program całej imprezy odbity byle jak na spirytusowym powielaczu.
Wynikało z niego, że w czasie pięciodniowego kongresu przemawiać będą same sławy. Racjonalizatorzy produkcji, akademicy, wuzowcy, przodownicy pracy, rekordziści udoju… Osobno wymieniono referaty wygłaszane po rosyjsku.
Читать дальше