Ruski wyłonił się, podzwaniając kluczami. Miał ich cały pęk. Puściłem go przodem, jakoś wolałem mieć pusto za plecami...
Szopa była niewielka i zawalona śmieciami prawie po dach. Puste butelki, rozpadający się materac, resztki regałów z płyty pilśniowej. Druciana klatka, w której kiedyś trzymano króliki... Rozejrzałem się po wnętrzu. Ruski stał w drzwiach i drapał się po szczecinie. Najwyraźniej nie chciało mu się nawet włazić do środka. A le w kącie spostrzegłem szewskie kowadełko.
– Kiepsko to wygląda – mruknąłem.
– Dasz grażdanin trzydzieści euro i grzeb do woli, a co wygrzebiesz, twoje – zaproponował konkretnie.
– Dwadzieścia?
– Toż jak za darmo.
– Dwadzieścia dwa?
– Trochę mało.
– Ciemno tu. Nie wiem, czy to tyle warte.
– Polacy znani są z tego, że mają pański gest i nie targują się o byle co. Czy ty przypadkiem nie jesteś jewrejem? –
zirytował się.
Nie było sensu przeciągać sprawy.
– Przypadkiem nie.
– To dwadzieścia pięć.
Westchnąłem i wyliczyłem mu na brudną rękę żądaną sumę. Ruski wyraźnie poweselał. Zostałem sam. Na stosie leżała całkiem niebrzydka walizka obita wołową skórą. Ciut napoczęły ją myszy, ale szkielet był jeszcze w miarę w porządku. Wywaliłem ze środka pocięte gazety, pamiętające sam schyłek epoki zimnej wojny. Oparłem się o stos szmat. Drewniana rękojeść młotka niemal sama wcisnęła mi się do ręki. Uzbroiwszy się w kawał zagiętego drutu, zabrałem się za rycie w śmieciach.
W ciągu godziny ufajdałem się od stóp do głów, ale przetrząsnąłem dosłownie każdy kąt. Znalazłem dobrze ponad setkę różnych narzędzi. Część namacałem w ciemnych kątach. Inne jakby instynktownie wyciągnąłem spod skrzynek.
Czułem nieprzyjemne mrowienie na karku. Zbyt łatwo mi szło. Za szybko. Za lekko. Jakby chciały być odnalezione...
Zgromadziłem wreszcie cały stos zapaskudzonych, zakurzonych, czasem pordzewiałych przyborów. Z wyjątkiem dwu kluczy francuskich, które odłożyłem na bok, wszystkie wyglądały jak przyniesione prosto z szewskiego warsztatu. Był
nawet wycinak do dziurek z gwiazdkowatą końcówką. Zleceniodawca się ucieszy...
Wrócił ruski, stanął w drzwiach i ćmiąc skręta z machorki, patrzył, jak pakuję łupy. Miał wyjątkowo zdegustowaną minę, najwyraźniej nie mógł zrozumieć, po co mi ten cały złom. Zamknąłem walizę i ponieważ oba zamki były rozwalone, ściągnąłem ją starym wojskowym pasem, żeby się nie otwierała.
– I co? – Wyszczerzył zębiska w kpiącym uśmiechu. – Kalkulowało się? Skarbów żadnych tam nie było, wiem, bo już parę razy grzebałem. A le minę macie zadowoloną jak kot, co wyłowi rybkę z akwarium. Znaczy się i tobie, i mnie się opłaciło?
– Każdemu, co jego. Jednym koza daje mleko, innym koziołki fika. – Wzruszyłem ramionami. – Coś dla siebie wygrzebałem. Dokładam piątala za walizkę.
– No, teraz dopiero wierzę, żeś prawdziwy Polak. – Chuchnął na szczęście i z szerokim zębatym uśmiechem wpuścił monetę w kieszeń. – Odprowadzę do stacji, bo różni tu mieszkają. Lepiej nie łazić samemu.
Faktycznie odeskortował mnie do samego końca parszywej uliczki. Może nie było to konieczne, ale na pewno nie zaszkodziło. Zapadał zmierzch i liczba snujących się bez celu smagłolicych młodzieńców wyraźnie się zwiększyła. Gdy stanąłem w drzwiach restauracji, Marta wydała westchnienie ulgi. I zaraz na mnie wsiadła.
– Coś ty ze sobą zrobił!? Wyglądasz, jakbyś w węglu rył!
– Węgla akurat było tam najmniej...
W sklepiku naprzeciwko kupiliśmy dwie paczki nasączanych chusteczek, rolkę ręcznika papierowego i pastę do butów. Siedliśmy na peronie. Otrzepałem, na ile mogłem, ubranie, wytarłem, na ile się dało, ręce i twarz. Potem przeczyściłem narzędzia i zawinąłem każde w kawałek ręcznika papierowego.
– W domu nad tym popracujemy na poważnie – wyjaśniłem.
Wypastowałem szybko walizkę, a potem kawałkiem ręcznika podpolerowałem boki, aż zabłysły szlachetną głęboką barwą ciemnego brązu. Zdążyłem skończyć, gdy nadjechała kolejka. Byłem w tak dobrym humorze, że tym razem skasowałem bilet bez wygłaszania rozważań natury historycznej.
– Jesteś dziwnie podekscytowany – zauważyła Marta, gdy siedliśmy wygodnie w wagonie.
– Yhym.
– Bardziej podekscytowany, niżby to wynikało z faktu, że wykonałeś zadanie – sprecyzowała. – Zatem...
– Miałem, nazwijmy to, dodatkowe korzyści. Rewindykowałem coś naszego – wyjaśniłem. – Popatrz, czym spiąłem walizę. To polski przedwojenny pas oficerski. Walał się wśród rupieci. Nic szczególnie ciekawego, gdyby nie klamra.
– Hmmm? – zainteresowała się.
– Wzór z tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego. Orzeł w wieńcu z liści dębu. Zamówiono je w zakładach Grabowskiego w Łodzi. Przed wrześniem tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego zdążył je wyfasować tylko jeden pułk, stacjonujący w Rembertowie. Naprawdę rzadka rzecz.
– To zapewne oznacza, że zapaleńcy tacy jak ty dadzą się za każdy egzemplarz pokroić – odgadła.
– Mają swoją wymierną wartość. Tak materialną, bo lepszy grosz za to oferują, jak i pamiątkową. W dodatku wszystkie sprzączki, jakie widziałem kiedykolwiek, były luzem, to znaczy bez pasów... – uzupełniłem. – Ciekawe, swoją drogą, z kogo szkop to zdarł... A le tego się, niestety, nigdy nie dowiemy.
– A klasera pełnego starych lepkich papierków przypadkiem tam nie było? – droczyła się.
– Był, ale wszystkie znaczki z Hitlerem, to nie wziąłem – odgryzłem się.
– Szesnasta jest. Idziemy zwiedzać muzea?
– Późno już trochę. Poszukajmy hotelu. Prześpimy się, rano nacieszymy oczy zabytkami i po południu do domu –
zadysponowałem. – Może nawet wypijemy do kolacji po lampce reńskiego wina. Ich trinke Moselwein mit dir –
zacytowałem wierszyk z okładki książeczki wojskowej Wehrmachtu.
*
W domu przetarłem oliwą wszystkie znalezione narzędzia. Brud z szopy puścił. Wytarłem starannie rdzawe plamki, ale nie usuwałem patyny dziesięcioleci. Drewniane detale napuściłem specjalnym olejem. Wreszcie rozłożyłem na blacie kawał lnianego płótna, by ładnie wyeksponować łup. Skoro już klient wybulił jak za zboże, niech przynajmniej dostanie towar z odpowiednimi fajerwerkami...
Siedziałem, pracując sobie spokojnie i metodycznie. Narzędzia brałem przez grube rękawice.
Pan Marcin przybył o umówionej porze. W eleganckim, szarym płaszczu wyglądał raczej na adwokata niż rzemieślnika. Zaprosiłem go do gabinetu.
– Wezwałeś mnie pan, czyżby coś jeszcze udało się ustalić? – zapytał i nagle stanął jak wryty.
Osłupiały, pobladły, wpatrywał się w moją ekspozycję. Wreszcie odzyskał zdolność ruchu.
– No nie wierzę! – krzyknął. – Jakim cudem?!
Podbiegł i z nabożeństwem dotykał kolejnych przedmiotów opuszkami palców. Opanował się powoli.
– Fiu, fiu, rozłożone jak w muzeum. – Uśmiechnął się ciut krzywo.
– Są to swego rodzaju zabytki – odparłem. – Mają swoje lata, swoją historię. Pewien szacunek im się należy.
– A zatem udało się. – Zamilkł i patrzył na rzędy szydeł, wycinaków, noży, młotków, drewnianych szablonów do kształtowania wierzchów. – Skąd...
– Zdobyłem w Berlinie – wyjaśniłem. – Jak ustaliłem, morderca pańskiego dziadka nie żyje od ponad dwudziestu lat. Można powiedzieć, że sam wymierzył sobie sprawiedliwość. Zachlał się na śmierć, dręczony wyrzutami sumienia.
Читать дальше