– Nie rozumiem? – Spojrzała na mnie zaskoczona.
– Wojna to wojna. Nasi strzelają, tamci strzelają. A le najbardziej demoralizuje okupacja. Możliwość bezkarnego rabowania. Szansa solidnych zarobków na rozmaitych lewych interesach. Budowanie układów i układzików z najgorszymi ścierwami spośród podbitych tubylców... I w drugą stronę. Nieznośne warunki życia, ale i okazja dorabiania się kosztem rodaków i kręcenia lodów z okupantem. Dla jednostek najbardziej zdegenerowanych to też okazja do gwałcenia i mordowania. I z drugiej strony, podbici też się degenerują, jedni pod wpływem nędzy i strachu, a inni dlatego, że ta nienormalna sytuacja premiuje cechy patologiczne...
– U nas w miasteczku był taki niemiecki zarządca. – Uśmiechnęła się krzywo. – Ten dla odmiany był za dobry. Jak gestapo kogoś zwinęło, szło się do niego. Dobry obiad, dużo wódki, czasem parę groszy i stawał na uszach, by
Polaków wyciągać z aresztu. Tylko że lubił wódkę trochę za bardzo. A na taki cel nikt mu samogonu nie żałował.
Uciekł wraz z wycofującymi się pobratymcami. A le długo to już chyba nie pożył. Wątroba mu gardłem wyskoczyła...
– Szewc, zapewne partacz, któremu robota generalnie szła kiepsko, dostał dwie szanse – wróciłem do tematu. – Po pierwsze, nakraść ile wlezie, by po wojnie otworzyć własny warsztat. Po drugie, zdobyć narzędzia, które zapewnią mu przewagę nad konkurencją. Narzędzia niezwykłe...
– Brrr... – Wzdrygnęła się. – Czy to w ogóle możliwe? Szewska legenda...
– Wszystkie zawody mają podobne opowieści. Nieliczne zanotowano, większość jest już zapomniana. W każdym razie on w to wierzył na tyle mocno, by mordować z zimną krwią.
– A le żeby zabijać kolegów po fachu dla jakichś zabobonów... – Miała zdegustowaną minę.
– Nie jest szczególnie ważne, czy sposób działa, czy też to tylko zabobon. To, w co wierzył, kierowało jego zbrodniczymi poczynaniami. Niemiec. Nazista. Morderca szewców... Być może z Berlina... – rozważałem.
– Utkwił ci w głowie ten Berlin.
– To jedyny nikły punkt zaczepienia. – Westchnąłem. – A le masz rację. Te buty na flomarku mogły przywędrować z daleka. Jeśli jednak wyszły spod ręki mordercy, to wiemy chociaż tyle, że przeżył wojnę, nie wpadł w ręce ruskich, zataił okupacyjną przeszłość i wrócił do zawodu. Nie ugryziemy tego od tej strony – mruknąłem. – Namierzenie konkretnego Müllera to jak szukanie igły w stogu siana. Pierońsko popularne nazwisko. Jest ich w Niemczech jak u nas Kowalskich czy Nowaków.
– A od drugiej strony? – podsunęła Marta. – Wyszukać niemieckich szewców, a wśród nich naszego ptaszka?
– Zgromadził narzędzia co najmniej ośmiu, może dziesięciu zabitych. Skoro je zbierał to po to, żeby używać.
Chyba każdy lubi pracować na swoim. Zakładam zatem, że otworzył własny warsztat. Chyba że miał już przed wojną.
– O ile nie utknął w tej części miasta, która przypadła Sowietom. W NRD pewnie zagoniono rzemieślników do spółdzielni pracy...
– Wykluczyć tego nie możemy – przyznałem niechętnie. – Ciekawe, kiedy w Berlinie uruchomiono po wojnie sieć telefoniczną.
– Książka teleadresowa? – Spojrzała na mnie.
A ch, jak lubiłem ten błysk w jej oku...
– No właśnie... O ile faktycznie chodzi o to miasto. Bo masz rację – jedynym śladem jest stary bucior kupiony na berlińskim bazarze... To i straszne, i głupie... – rozważałem. – Rozumiałbym mordowanie z chciwości dla zdobycia złota, klejnotów, ale zabijać, by zostać lepszym szewcem? To chore...
– Chore – przyznała. – A le na wojnie ludzkie życie jest tanie... A i w dzisiejszych czasach przecież co i rusz się słyszy o jakichś zbrodniach popełnianych dla absolutnych groszy lub zgoła bez powodu...
Zadzwonił telefon. Nieoceniony A rek. Przełączyłem na zestaw głośnomówiący.
– Mam coś dla ciebie. Tylko nie wiem... Może to kompletny przypadek, a może i konkretny trop...
– Co znalazłeś? – zainteresowałem się.
– Jednozdaniową wzmiankę w niemieckiej Księdze pamięci. Słuchaj: Szewca Izzaka z Lichtenrade zastrzelił w warsztacie jego niemiecki sąsiad, też zresztą szewc – przeczytał. – Nie ma tu, niestety, nazwiska mordercy. A le za to jest nazwa miejscowości.
– Lichtenrade – powtórzyłem w zadumie.
Palce Marty z niebywałą szybkością zatańczyły na klawiaturze laptopa.
– To obecnie dzielnica Berlina, na południowym obrzeżu aglomeracji – zameldowała.
– Helmut Müller z Lichtenrade. – Smakowałem każde słowo. – Jeśli to faktycznie on... To pierwszy konkretny krok...
– Komu go wystawimy? – zapytał A rek. – Instytut Pamięci Narodowej? Centrum Wiesenthala? Czy może Mossad?
Zakładając, że po wojnie nie uciekł do A rgentyny.
– Pierwszeństwo ma zleceniodawca. Możliwie, że w odwecie za dziadka zechce esesmana popukać szewskim młotkiem po głowie. O ile nasz ptaszek jeszcze żyje, w co wątpię – mruknąłem. – Żeby się załapać do SS, musiał mieć w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym co najmniej osiemnaście lat.
– Powiedzmy, rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty, albo i wcześniejszy – zasępiła się Marta.
– I o ile nie zmienił po wojnie nazwiska... – dodał A rek. – Dajcie znać, jak wam poszło.
Rozłączył się.
– Czeka nas zatem wycieczka do Berlina? – zamyśliła się Marta. – Hmmm... Pasuje ci przyszły wtorek?
Ucieszyło mnie to „nas”.
*
Lichtenrade... Miasteczko pod Berlinem pierwotnie rozciągało się pomiędzy stawem a średniowiecznym kościółkiem. W
XIX wieku opodal przeprowadzono linię kolejową... Wytyczono nowe ulice. Zbudowano kamienice, młyny, browar, magazyny. Centrum osady przeniosło się na zachód. Część wokół kościoła nazwano A ltelichtenrade. Eklektyczne wille wyparły wcześniejszą zabudowę. W czasie wojny gdzieś na tym terenie był mały obóz koncentracyjny, przeznaczony głównie dla jeńców pochwyconych na froncie wschodnim. Po wojnie Lichtenrade pozostało pod administracją amerykańską, jednak mur berliński otoczył osiedle z trzech stron.
– Swoją drogą, to granda – mruknąłem, gdy wysiedliśmy z kolejki podmiejskiej.
– Granda? – zdziwiła się Marta.
– Mój dziadek z kolegami zdobyli to miasto w czterdziestym piątym. Jestem tu zatem poniekąd na swoim.
Dlaczego muszę płacić za bilet? I to jeszcze tak drogo.
– Bo taki jest ogólnoświatowy zwyczaj – mitygowała mnie. – W Warszawie też musisz płacić.
– W Warszawie płacę swojakom. Choć patrząc na to, kto jest we władzach miasta... Hmmm... Od dziś jeżdżę na gapę!
– Marudzisz, bo się nie wyspałeś!
Chyba nawet miała rację. Ziewnąłem i rozejrzałem się wokoło. W dwie godziny złaziliśmy to całe Lichtenrade wzdłuż i wszerz. Bez skutku. Nigdzie nie wypatrzyliśmy zakładu szewskiego, a zagadywani tubylcy wytrzeszczali tylko oczy.
– To na nic – mruknęła Marta. – Kompletnie nie ta epoka...
– Co masz na myśli?
– Porównuję... W Warszawie w nowych dzielnicach nie ma zakładów szewskich. Na Pradze bywają, czasem w zaułkach Woli czy Ochoty przetrwał mały zakładzik, w którym możesz zamówić buty. Warsztacik w suterenie, często istniejący od stu lat pod tym samym adresem. Na Ursynowie czy Żoliborzu znajdziesz co najwyżej punkty usługowe, gdzie podkleją plastikową zelówkę, rozciągną but o pół numeru czy wbiją w obcas nowy fleczek. Tu nawet tego nie ma. Nikt się już w to nie bawi. Buty się psują albo mają niemodny już fason, to się je wyrzuca i kupuje nowe.
Читать дальше