Przemysł kompletnie wyparł rzemiosło. I to zapewne wiele dziesięcioleci temu.
– Masz rację. – Westchnąłem. – A jednak... Czuję, że jesteśmy na tropie.
– Weź jeszcze jedną rzecz pod uwagę. Nasz nazista mógł zostać w końcu rozszyfrowany, rozpoznany przez którąś z ofiar i zapuszkowany albo nawet osądzony i powieszony.
Zatoczyliśmy duże koło po dzielnicy i znowu byliśmy obok przystanku kolejowego.
– Tak tego nie ugryziemy – powiedziała twardo.
– Co zatem proponujesz?
– Wyspę Muzeów i galerię sztuki starożytnej. Nie rób takiej miny. Skoro już tłukliśmy się taki kawał świata, trzeba zobaczyć to, co mają najlepszego... Widziałeś kiedyś na własne oczy Ołtarz Pergamoński? A lbo popiersie Nefretete?
– Nie widziałem.
– A mają jeszcze mozaiki z ulicy procesyjnej i Bramy Isztar z Babilonu... – kusiła. – I masę innych pięknych rzeczy.
Taki miłośnik starych gratów z pewnością znajdzie tam coś dla siebie.
– Za wcześnie na odwrót! – Pokręciłem głową. – Czuję, że to tu gdzieś jest. To właściwy trop.
– Co radzisz?
– Dokumenty życia społecznego w dobrej bibliotece i książka telefoniczna Berlina z lat czterdziestych.
– O ile Lichtenrade było już częścią aglomeracji. A le żeby to zdobyć, musielibyśmy wrócić do centrum miasta.
– Może uda się prościej – rozważałem. – Trzeba znaleźć kogoś naprawdę starego. Kogoś, kto może coś pamiętać.
– Sprawdzimy, o której w kościółku jest wieczorna msza, i wypytamy moherowe babcie – powiedziała to na wpół
żartobliwie, ale idea była dobra.
– Protestanckie staruszki zapewne nie noszą moherowych beretów, ale poza tym, czemu nie. Pomysł jest bardzo dobry. A le zaczniemy jeszcze prościej.
Rozejrzałem się i przeszedłem na drugą stronę ulicy. Sprzedawczynie w pobliskim sklepiku spożywczym na pytanie o kogoś, kto pamięta dawne czasy, wyraźnie się ożywiły.
– Pani Berta – zasugerowały. – Była nauczycielką przez czterdzieści lat. Znała tu każdego i chętnie rozmawia z dziennikarzami...
*
Pani Berta siedziała w ogródku przed willą opodal kościoła. Wyglądała tak, że można się było jej przestraszyć.
Dziarska starowinka, prosta, jakby połknęła kij od miotły, wbita w czarną sukienkę, żywcem przeniesiona w czasie z dziewiętnastowiecznej pruskiej szkoły... Nie zdążyliśmy się przywitać ani przedstawić.
– Kogo państwo szukacie? – zapytała konkretnie.
– Szukamy? – udałem zdziwienie.
Zaprosiła nas stanowczym gestem do ogródka. Pchnąłem furtkę. Gdy podeszliśmy do stolika, już jej tam nie było, po chwili zeszła z werandy, niosąc czajnik i dwa kubki.
– Kawy czy herbaty? – zapytała surowo.
– Poproszę herbaty – bąknęła Marta.
Starowinka stanowczym gestem wskazała nam krzesła. Wrzuciła dwa szczury do kubków i zalała wrzątkiem.
– Krążycie po Lichtenrade od paru godzin. – Uśmiechnęła się. – Przechodziliście tu już dwa razy. Przyglądacie się budynkom, ale nikogo o nic nie pytacie. Liczycie na łut szczęścia, ale nie macie konkretnego adresu... Nie jesteście turystami, bo tu nie ma wielu obiektów godnych obejrzenia. Jesteście cudzoziemcami, więc zapewne chodzi o jakieś sprawy z zamierzchłej przeszłości.
– Zastanawiamy się, gdzie był warsztat szewski Helmuta Müllera. – Nie widziałem specjalnie powodu, by kłamać.
– A ch. Jesteście z Mossadu? – Uśmiechnęła się krzywo. – Nie koń do wozu, to wóz do konia. Nie przyjechał stawić się przed sądem, to czeka go likwidacja z dostawą do domu?
– Skąd to przypuszczenie? – zdumiała się Marta.
– Bo kogo innego może interesować stary nazista? W dodatku nie wyglądacie na Żydów. I słusznie, bo prawdziwi agenci powinni dobrze wtapiać się w tłum.
Uśmiechnąłem się mimo woli.
– Jesteśmy z Polski – wyjaśniłem. – I to raczej prywatna sprawa... Choć faktycznie trąca o czasy okupacji.
– Spóźniliście się jakieś dwadzieścia lat. – Upiła herbaty. – On już nie żyje.
– Proszę opowiedzieć – zachęciłem.
– Wy pierwsi – zabrzmiało to jak rozkaz.
– Pani ziomek był szewcem. Trafił w czasie wojny do Polski jako okupant. Zabijał innych szewców w Warszawie i Krakowie i kradł ich narzędzia. Mam zlecenie, by je odnaleźć – wyjaśniłem.
Nie wiem, co ją bardziej zdziwiło. Czy kuriozalność naszego zlecenia, czy może moja szczerość.
– Faktycznie, był szewcem. Musiał sporo złotych zębów powyrywać, bo przed wojną był dziad, a gdy wrócił, otworzył własny zakład i generalnie przez jakiś czas dobrze mu się wiodło. Sprzedawał buty naprawdę dobre i pierońsko drogo. A le po kilku latach coś się zepsuło. Zaczął pić na umór. Tam u was w Polsce mówi się, zdaje się, pijany jak szewc?
– O skacowanych robotnikach mówimy, że mają szewski poniedziałek – sprostowała Marta.
– Pił strasznie. Dzień w dzień zalewał się do nieprzytomności. Najpierw w knajpie niedaleko dworca, potem u siebie w domu. I co ciekawe, przestał robić buty.
– No cóż, alkohol degeneruje... – zauważyłem. – Ręce się trzęsą, wzrok słabnie. Ciężko obudzić się rano, znika motywacja do roboty, zapomina się o terminach...
– Częstujcie się ciasteczkami. – Podsunęła paterę. – Nie. Było odwrotnie. On je przestał robić nagle. Miał sporo zamówień. Niespodziewanie zamknął warsztat. Powiedział, że te buty są... żydowskie. I dopiero wtedy zaczął chlać.
– Co proszę!? – zdumiałem się.
– Ciekawe, nieprawdaż? Były członek SS, który nagle stwierdza, że robi żydowskie buty. Jakby się czymś różniły od aryjskich. W każdym razie pracy już nie miał, a pił dalej. Żebrał, grzebał po śmietnikach, czasem magistrat go zagonił
do zamiatania ulic za kilka marek zasiłku. Ze trzydzieści lat tak przeżył.
– Nikt się nie czepiał jego przeszłości? – zapytałem. – Skoro wiedziano, że był w SS...
– Wielu było. – Wzruszyła ramionami. – A zarazem... My, Niemcy, jak się okazało po wojnie, byliśmy narodem kolejarzy, muzyków i kucharzy. Kogo byście nie zapytali, to przez tamte sześć lat pracował na kolei, a jeśli przypadkiem był na froncie, to jako sanitariusz albo grał w wojskowej orkiestrze, ewentualnie pracował w kuchni polowej i pilnował magazynów. Tylko wyjątkowi pechowcy mieli problemy z legendą, bo pod ramieniem wytatuowano im grupę krwi i runy SS. No i taki, jeśli oczywiście uniknął wpadnięcia w łapy Sowietów, do końca życia nie zdejmował koszuli. Wiem, dla was, Polaków, każdy, kto otarł się o tę formację, powinien zostać po wojnie powieszony. Rozumiem... Nikt go jednak nigdy o nic nie oskarżył. A co zrobił? – zaciekawiła się. – Mówiliście, że zabijał?
– Był strażnikiem w gettach i w obozie koncentracyjnym. Zamordował co najmniej dziewięciu ludzi –
powiedziałem. – O tylu wiemy. Zapewne lista ofiar jest znacznie dłuższa.
– Niech was pocieszy, że koniec miał po prostu straszny. Od chlania dostał cukrzycy, amputowali mu nogę.
Kuśtykał po miasteczku, brudny i śmierdzący, twierdził, że słyszy głosy. Mówił, że jego ręce nie należą już do niego.
Wreszcie trafił do szpitala dla obłąkanych, ale długo nie pociągnął. Wysiadała mu wątroba... Męczył się straszliwie przez wiele miesięcy. Na pogrzeb podobno nikt nie przyszedł.
– Co się stało z jego warsztatem? – dociekałem.
– Przepił go w kilka lat. To tam, koło dworca, gdzie jest teraz sklep mięsny.
– A narzędzia?
– A lbo poszły na złom, albo może je ze sobą zabrał? Nie mam pojęcia. A może chcecie jego adres domowy? Tylko
Читать дальше