że tam... Jak by to powiedzieć... – Strzeliła palcami. – Przy tej uliczce mieszkają Niemcy, których kolor skóry nijak się ma do dziedzictwa krwi aryjskich przodków, a codzienne obyczaje i stosunek do porządku drastycznie odbiegają od tradycji naszego miasteczka. W dodatku to straszni rasiści. Potrafią dać w łeb każdemu, kto jest nazbyt biały... –
Zachichotała. – A le wy, Słowianie, może się z nimi dogadacie. Zapiszę wam na kartce.
Pożegnaliśmy się i poszliśmy. Miła babcia, tylko trochę miała nierówno pod sufitem.
– Żeby były esesman mógł sobie spokojnie mieszkać wśród ludzi. – Marcie nie mieściło się to w głowie.
– Denazyfikacja przeprowadzona była bardzo powierzchownie – wyjaśniłem. – Wielu wysokiej rangi funkcjonariuszy NSDA P pracowało po wojnie nawet we władzach RFN. W NRD też ich się sporo uchowało. Nawet w Polsce mówiło się, że jeden przydupas Edwarda Szczodrego w randze wiceministra to były esesman, i to bardzo wysokiej rangi. Na dwudziestą rocznicę wojny Bundestag przygotował ustawę o przedawnieniu się wszystkich zbrodni nazistowskich. Na szczęście ambasador ZSRR odwiedził kanclerza i zdrowo go postraszył trzecią wojną światową... A le takich szeregowych, jeśli nie mieli konkretnych zarzutów, nikt nie szukał... Czasem jakiś obozowy wachman miał
pecha, bo go rozpoznał na ulicy były więzień, ale to raczej nieczęste przypadki. A procesy strażników obozowych, na przykład z A uschwitz, to już w ogóle żenada. Udało się złapać kilkunastu. Ci, którzy byli sądzeni w ZSRR, praktycznie wszyscy zostali powieszeni. Z tych sądzonych w Polsce część stracono, a resztę zapuszkowano na długie lata. A le na Zachodzie skończyło na wyrokach po kilka, czasem kilkanaście lat...
Zadumałem się. Kilkaset metrów od muru i już zupełnie inny świat... Ciekawe, jak żyło się tym ludziom ze świadomością, że stanowią enklawę wolnego świata, rzuconą w głąb strefy kontrolowanej przez Sowietów.
Nie przerywając marszu, wyjąłem z kieszeni plan miasta. Rozejrzałem się, sprawdzając nazwę ulicy.
– Pójdziesz tam? – zapytała.
– Tak. W końcu po to przyjechaliśmy. A ty zaczekasz na mnie w kawiarni koło dworca. Na wszelki wypadek. Nie chcę cię tam ciągnąć. Może być naprawdę różnie.
– Hmm...
– Mam doświadczenie w łażeniu po zasyfionych dziurach – uciąłem. – W końcu całe lata mieszkałem na Szmulkach.
*
O statni adres szewca-naziola... Szedłem spokojnie. Okolica ewidentnie podupadała. Trochę starych domów, zapuszczonych straszliwie, których z jakichś przyczyn nie wyremontowano. Obok parcele zarośnięte chwastem.
Minąłem koczowisko, kilkanaście przyczep kempingowych, pomiędzy którymi kręcili się smagłolicy młodzieńcy.
Zapewne pilnowali suszącego się na sznurach prania. W porównaniu z dresiarzami bytującymi na warszawskiej Pradze wyglądali wręcz sympatycznie. Na ławeczce migdalili się rosły Murzyn i blondwłosa nastolatka w zaawansowanej ciąży.
„A dolf Hitler przewraca się w grobie” – pomyślałem wesoło. „I dobrze tak bydlakowi”.
Z pewnością mieszkańcy obserwowali mnie przez okna. Wieloletnie buszowanie po najbardziej zakazanych zaułkach Warszawy i Łodzi dało mi pewne doświadczenie. W takich miejscach nie należy ani okazywać strachu, ani grać przesadnego chojraka. Jeśli nie da się wtopić w krajobraz, najlepiej wywołać u tubylców stan delikatnej niepewności. W garniturze i z aktówką pod pachą wyglądać mogłem na pracownika opieki społecznej.
Wreszcie stanąłem przed dziewiętnastowieczną kamieniczką. Tynk trochę się sypał. Okna były brudne jak diabli.
A le wewnątrz ktoś mieszkał. Nielegalnie mieszkał, co do tego nie miałem wątpliwości. Gdy się zbliżałem, z podwórka albo przyległego placu dobiegały wrzaski dzieci. Teraz zapadła cisza.
Wszedłem do klatki, popychając rozklekotane drzwi. Woń gotowanej kapusty zakręciła mnie w nosie. Ku własnemu niejakiemu zdumieniu spostrzegłem tablicę z listą lokatorów. Była mocno zakurzona, papier pożółkł, a literki, napisane chyba czarnym flamastrem, z biegiem czasu stały się czerwonawe.
– Müller, mieszanie numer cztery – mruknąłem. – No cóż. Zobaczymy, panie Helmut, kto tam teraz u pana mieszka, a jak nikt nie mieszka, to oczywiście też zobaczymy...
Stanąłem przed odrapanymi drzwiami. Wcisnąłem guzik dzwonka, a potem zapukałem. Skrzypnęły zawiasy i z trzech sąsiednich mieszkań wyłonili się mieszkańcy. Wyglądali jak sklonowani. Niewysocy, krępi, dość smagli, ale raczej Słowianie. Odziali się wygodnie w powyciągane, niemodne już dresy. Uśmiechnąłem się do nich promiennie i zapukałem raz jeszcze. W następnej kolejności miałem w planach użycie wytrychu, ale na szczęście to nie było konieczne. Facet, który otworzył drzwi, wyglądał jak z ruskiego dowcipu. Był w nieokreślonym wieku. Na bose stopy wzuł znoszone mokasyny z chwościkami, workowate spodnie stanowiły w zamierzchłej przeszłości część munduru, owłosiony tors przyozdabiała pasiasta pseudomarynarska gimnastiorka... Nie golił się od kilku dni. I chyba też nie mył. Za to trenował z zacięciem, muskuły rysujące się pod skórą budziły pewien respekt.
– Guten Tag – zagadnąłem.
– Ja słabo mófić niemiecka... – wyrecytował.
Zdradził go akcent.
– Pa russki?
Twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Jak tu trafił? Jako jeden z tak zwanych rusodojczów – potomków Niemców sprowadzonych nad Wołgę przez Katarzynę II, a w latach dziewięćdziesiątych repatriowany do kraju przodków? E, chyba lepiej by się posługiwał językiem dawnej ojczyzny. Zatem raczej gastarbeiter, i to krótko przebywający w RFN.
Wyłożyłem, po co przychodzę.
– Helmut Müller? – Rosjanin wyszczerzył klawiaturę popsutych zębów. Tylko jeden klawisz w paszczęce wyglądał w miarę po ludzku, to znaczy był odlany w złocie.
– Szewc.
– Ja nie wiem. Trzy lata tu mieszkam. Wcześniej puste stało. Szkoda, żeby się dobre mieszkanie marnowało, no nie? Tośmy się wprowadzili. Może kiedyś tu żył, bo tam na dole jeszcze stara tablica z nazwiskami jest...
– Szukam narzędzi po nim. Wiecie... – omal nie powiedziałem „towarzyszu”. – Kopyto szewskie, młotki, szydła... –
Nie wiedziałem, jak po rosyjsku brzmią nazwy innych narzędzi.
– No powiedzmy, że może w szopce przypadkiem walają się podobne rzeczy. Może nawet sporo. A le co ja będę z tego miał? – Złoty ząb zabłysnął w uśmiechu.
Stłumiłem podniecenie.
– W ramach odwiecznej przyjaźni między naszymi narodami gotów jestem udzielić skromnej dotacji na dalszą slawizację faszystowskiego miasta. – Wykonałem palcami gest liczenia pieniędzy.
– Jak skromnej? – żywo się zainteresował.
– Skromnej – uciąłem. – I najpierw muszę zobaczyć.
– Chwileczkę...
Zanurkował do środka mieszkania. Czekałem w progu. Zakapiorzy, widząc, że nie są potrzebni, znikli w swoich norach. Z dołu znów dobiegły wrzaski dzieciarni. Przekrzykiwała się w jakimś gastarbeiterskim esperanto, mieszając słowa różnych krajów i ludów. Najczęściej słyszałem koszmarki złożone z niemieckich rdzeni opatrzonych rosyjskimi i ukraińskimi końcówkami lub rosyjskich słów wymawianych z niemiecka...
„Groza wojny” – dumałem. „Moje pokolenie jeszcze pamięta. Nasi dziadkowie walczyli na froncie, cierpieli głód podczas okupacji, zmagali się z różnymi kanaliami, byli rabowani dostawami kontyngentowymi. Sam pamiętam jeszcze ludzi z numerami obozowymi wytatuowanymi na ręce... Dla tych dzieciaków to będzie już tylko martwa historia. Jak który dociekliwy, to poczyta książki albo film obejrzy, ale nie pozna relacji z pierwszej ręki. Nie usłyszy opowieści o tym, jak jego dziadkowi obozowy kapo wylał zupę...”
Читать дальше