„Czempion” przyglądał się jej bezceremonialnie, jak wielu innych mężczyzn mijających Czedi. Jeszcze w ogrodach Coama przywykła do tutejszej maniery rozbierania kobiety wzrokiem. Na Ziemi naturalna nagość człowieka nie była niczym osobliwym, podniecającym ani tym bardziej wstydliwym. Oczywiście, każdy powinien być czysty i nie przybierać nieestetycznych póz, czego uczono od pierwszego dnia świadomego życia. W mieszkance Ziemi spojrzenia mężczyzn Jan-Jah mogły wywoływać tylko nieprzyjemne odczucia, jak spojrzenia szaleńców.
„Czempion” zapytał:
— Przyjechałaś z daleka? Jesteś tu od niedawna? Pewnie z tylnej półkuli?
— Jak pan… — wyjąkała Czedi, zaraz się poprawiając: — Jak na to wpadłeś?
Tormansjanin uśmiechnął się z satysfakcją.
— Mówią, że tam są ładniejsze dziewczyny, a ty… — zauważył, strzelając palcami — chodzisz sama, choć jesteś najładniejsza. — Skinął głową w stronę schodzących ze schodów. — Nazywam się Szot Ka-Szek, w skrócie Szotszek.
— A ja Cze Di-Zem, w skrócie Czezem — odparła tym samym tonem.
— Dziwne imię. W ogóle, wy z tylnej półkuli jesteście jacyś inni.
— Byłeś u nas?
— Nie — zaprzeczył ku wielkiej uldze Czedi. — Czyja jesteś?
— Nie rozumiem?
— No, należysz do jakiegoś faceta, czy nie? — Widząc zdumienie dziewczyny, Szotszek się roześmiał. — Czy jakiś ciebie ma?
— Nie, nikt! — odparła, rugając się w myślach za tępotę.
— To chodź ze mną do Okna Życia.
Tak nazywano u Tormansjan duże pomieszczenia służące oglądaniu filmów lub występów teatralnych.
— No cóż, chodźmy! — zgodziła się Czedi. — A gdybym miała faceta?
— Wziąłbym go na bok i pogadał z nim — odparł, wzruszając lekceważąco ramionami. Jasne było, że zawsze zwyciężał w takich „pogawędkach”.
Wziął ją pod ramię. Skierowali się w stronę szarego gmachu najbliższego Okna Życia.
Duchota była podobna jak w Domu Zebrań. Rzędy krzeseł ustawiono jeszcze ciaśniej. W buchającym gorącem wnętrzu jaśniał ogromny, iskrzący ekran. Technika Jan-Jah pozwalała tworzyć nieprawdopodobne iluzje, zachwycające widzów upiększonym kłamstwem. Czedi widziała sporo filmów jeszcze przebywając na gwiazdolocie, ten zaś niewiele się różnił od tamtych. Choć dawno temu planeta Jan-Jah stała się jednym państwem, fabuła dotyczyła jednej z dawnych wojen. Główny bohater działał ze sprytem i okrucieństwem typowymi dla tamtych czasów. Zabójstwa i oszustwa szły nieprzerwanym szeregiem. Piękne kobiety stawały się łóżkową nagrodą dla bohatera lub też poddawały go niesamowitym torturom. Jedną z głównych postaci była właśnie kobieta, bez wahania dręcząca i zabijająca innych ludzi.
Szalone galopady na oswojonych wierzchowcach, pościgi na grzechoczących maszynach, pojmanie, ucieczka, znowu pojmanie i ucieczka. Akcja rozgrywała się według konwencjonalnych psychologicznych schematów. Kiedy bohaterka znalazła się w łóżku, ledwie okryta prześcieradłem (tormansjański zakaz pokazywania pewnych części ciała) z nagim, lecz ukazanym od strony pleców partnerem, Czedi poczuła, jak ciepłe i spocone dłonie Szotszeka spoczęły na jej kolanie i piersi. Żałując, że nie dysponuje hartem ducha i mocą psychiczną Faj Rodis, spróbowała się odsunąć. Tormansjanin trzymał ją mocno. Nie chcąc stosować przemocy, Czedi dziarsko ustawiła łokieć klinem i wyswobodziła się z objęć. Wstała i poszła do wyjścia, wywołując rozdrażnione krzyki tych, którym przesłaniała widok. Szotszek dogonił ją w alejce wiodącej do głównej ulicy.
— Dlaczego mnie odrzuciłaś? Co zrobiłem nie tak?
Czedi patrzyła na niego spokojnie, niemal smutno, zastanawiając się, jak wyjść z niezręcznej sytuacji, nie ujawniając swego incognito.
— U nas się tak nie postępuje — odpowiedziała cicho. — Skoro już w pierwszej godzinie znajomości mnie obejmujesz, co będziemy robić za drugim razem?
Szotszek zachichotał niemiło.
— Jakbyś nie wiedziała? Ile masz lat?
— Osiemdziesiąt — skłamała Czedi, przeliczając dwadzieścia ziemskich lat według tormansjańskiej rachuby.
— Tym bardziej! Myślałem, że masz… sześćdziesiąt pięć… Chodźmy!
— Dokąd?
— Do mnie. Mam pokój z widokiem na kanał. Kupię wino i pestki dyni, i będzie nam dobrze — oznajmił, znów mocno obejmując dziewczynę.
Czedi wyrwała się i pospieszyła alejką w stronę ulicy. Przechodnie nie spłoszyli prześladowcy. Dogonił ją i chwyciwszy za rękę, obrócił twarzą ku sobie.
— Dlaczego ze mną poszłaś? — spytał ze złością.
— Nie wiedziałam, że do tego dojdzie, wybacz!
— Co tu da „wybacz”? Chodź ze mną, będzie fajnie. Nie podobam ci się? Chodź, a nie pożałujesz!
Czedi odskoczyła na bok, a wtedy chłopak uderzył ją w twarz. Uderzenie nie było bardzo bolesne ani ogłuszające. Na treningach zdarzały się znacznie silniejsze. Pierwszy raz jednak ziemską dziewczynę EPR uderzył ktoś ze świadomym zamiarem poniżenia jej i skrzywdzenia. Bardziej zdziwiona, niż oburzona, Czedi rozejrzała się po licznych przechodniach. Patrzyli obojętnie lub strachliwie, jak silny mężczyzna bije dziewczynę. Nikt się nie wtrącił, nawet gdy Czedi dostała mocniej za drugim razem.
„Wystarczy!” — uznała kosmonautka i zniknęła. Psychologiczna sztuczka ze znikaniem, znana każdemu dzieciakowi na Ziemi, polegała na odwróceniu uwagi przeciwnika i bezszelestnym przeskoczeniu za jego plecy, znajdując się poza zasięgiem wzroku. Można to było zrobić tylko na odkrytym terenie, przewidując kolejne ruchy „wroga”.
Szotszek rozglądał się z szalonym zdumieniem, dopóki Czedi nie pojawiła się znowu w jego polu widzenia.
— Wpadłaś! Nie uciekniesz! — zawył Tormansjanin, wznosząc pięść.
Czedi przyskoczyła błyskawicznie i zadała dwa paraliżujące ciosy w sploty nerwowe. Szotszek runął jak długi pod jej nogi. Zwijał się, próbując wstać na nogi odmawiające posłuszeństwa i spoglądając na dziewczynę z bezmiernym zdziwieniem. Podciągnęła go do ściany, by oparł się o nią plecami, dopóki nie przejdzie drętwota. Opodal stanęła grupa dziewcząt i młodzieńców. Chichotali, wskazując bezceremonialnie palcami powalonego Szotszeka i rzucając nieprzystojne uwagi. Czedi pierwszy raz zetknęła się bezpośrednio z manierą Jan-Jah ordynarnego wyśmiewania niepowodzeń swoich rodaków. Czedi poczuła wstyd. Szybko odeszła ulicą. Wciąż dźwięczały jej w uszach gwałtowne śmiechy, a pod powiekami jawił się obraz zadziwionej twarzy Szotszeka. Dziwne, nowe uczucie zawładnęło nią, podobne do smutku ściskającego serce. Smutek przynosił jednak ze sobą wrażenie oderwania od przyczyny, Czedi zaś była jakby zaplątana w sieć gigantycznego poczucia winy. Nie wiedziała jeszcze, że naszedł ją żal, pradawne uczucie, mało znane obecnym Ziemianom. Ludzie EPR kierowali się troską o innych, współczuciem i chęcią wspomagania innych. Żal, wywołany bezsilną niemożnością odwrócenia zła, był nowością dla Czedi Daan i kazał jej przemyśleć swoje postępowanie. Niezadowolona z siebie, starała się znaleźć błąd, nie podejrzewając, że jej towarzysze, Ewiza i Wir, również zaliczyli bolesne potknięcia w pierwszych krokach, stawianych w stolicy.
Czedi spieszyła się do domu, by pod nieobecność Casor nie zrobić kolejnych głupstw. Wyławiając zdziwione spojrzenia przechodniów, nie podejrzewała jednak, jak bardzo różni się od zwykłych mieszkanek Jan-Jah swą postawą, wysoko uniesioną głową i piersią wysuniętą do przodu. Mężczyźni gwizdali za nią ogłuszająco, wyrażając zachwyt. Kobiety patrzyły z oburzeniem, nazywając ją bezwstydnicą. Nie domyślała się, że to tylko próba wywyższenia się nad skrytykowaną rywalką. Zwykła na Tormansie nieżyczliwość wszystkich do wszystkich zalegała na sercu Czedi wielkim ciężarem. Odetchnęła z ulgą, znalazłszy się za progiem małego mieszkanka. Zrozumiała teraz ludzi z przeszłości, izolujących się w domu od życia na zewnątrz. Spodobał jej się teraz, wcześniej zaskakujący, bałagan, czyli tormansjański zwyczaj rozrzucania wszędzie swoich rzeczy, części ubrań, pomiętych broszur (z których poznawali bieżące informacje), odpadków jedzenia, opakowań kosmetyków.
Читать дальше