Czojo Czagas i paru towarzyszących mu dostojników odwróciło się zaskoczonych w jego stronę.
— Czy załoga pozostała przy życiu? — wtrąciła Menta Kor, zadając pytanie dręczące wszystkich kosmonautów.
— I czy gwiazdolot będzie leciał bez końca? — podjął Czagas, zwracając się do Faj Rodis.
— Dopóki nie wyczerpią się zapasy energii automatów wytyczających kurs statku — odpowiedziała za nią Menta — gwiazdolot nie wyhamuje. I nawet wtedy w rozrzedzonej strefie poziomu czwartego szanse na spotkanie większego skupienia materii są tak nieznaczne, że może przelecieć całą Galaktykę i błądzić po niej jeszcze miliony lat.
— Miliony lat — powtórzył powoli Czojo i zreflektowawszy się, zmarszczył brew. — Czy wypada na Ziemi odzywać się niepytanym? — zahuczał groźnie, patrząc tylko na Rodis. — W dodatku w obecności starszych?
— Wypada — odparła. — Jeśli rozmowę prowadzi kilka osób, pierwsza odpowiada ta, w której umyśle najwcześniej sformułowała się odpowiedź. Starszeństwo nie ma znaczenia. Miałam na myśli wiek.
— Stopień także jest bez znaczenia?
— Żadnego w omawianiu danej kwestii.
— Anarchiści! — burknął Czojo, podnosząc się.
Na znak Rodis, Olla Dez przerwała łączność. Umilkło łagodne buczenie projektorów SDG.
Obwieszona jasnymi tkaninami pałacowa sala przybrała zwykły wygląda, jakby nigdy nie było w niej ponurego widma statku, mknącego w pobliżu planety i wysyłającego w próżnię niezrozumiały, piskliwy zew.
Ziemianie byli wstrząśnięci spotkaniem z międzygwiezdnym tułaczem. Przebłyski światła wśród ostro krzyżujących się płaszczyzn jednostki miały w sobie coś beznadziejnie infernalnego.
Przygnębienie wyraźnie zawładnęło nie tylko Ziemianami. Czojo Czagas oddalił się bez słowa do swych apartamentów nietypowym dla niego, niepewnym krokiem. Za nim szli bezszelestnie dwaj „liliowi”, spoglądając z pogardą na grupkę zauszników odprowadzającą ich wzrokiem.
Faj Rodis niepotrzebnie obawiała się, że jej towarzyszy zatrzymają jeszcze na kilka dni. Inżynier Tael wręczył Czedi, Ewizie i Wirowi kawałki giętkiego plastiku upstrzone napisami i pokryte przezroczystą folią. Karty te zapewniały wejście do wszystkich urzędów, galerii i instytutów Ośrodka Mądrości. Ku wielkiemu zdziwieniu Ziemian okazało się, że podobne prawo mieli tylko nieliczni mieszkańcy stolicy. Większość dysponowała kartami innego rodzaju, o ograniczonym zasięgu. Człowiek nieposiadający karty był poza prawem. Jeśli został schwytany, po przesłuchaniu wysyłano go w inny rejon planety, gdzie brakowało rąk do pracy fizycznej albo, skoro nie było takiej potrzeby, skazywany zostawał na „lekką śmierć”.
Tael odprowadził troje Ziemian wraz z ich SDG na granicę zakazanej strefy Ogrodów Coama i przekazawszy ich przewodnikom, zawrócił. Znalazł Faj Rodis w pobliżu przezroczystej ściany holu, w której znajdowały się drzwi do opustoszałych pokojów. Bez skafandra, w szerokiej, krótkiej spódniczce ze stanikiem wydawała się bliższa i bardziej swojska.
Rodis wpatrywała się w park, w rozchwiane konary drzew, wznoszące chciwie ku niebu spiralne gałązki. Tael pomyślał w tym momencie, jak bardzo miła jego sercu roślinność, może wydawać się obca Ziemianom. Osamotniona Rodis w swoim zalotnie dziewczęcym, według kryteriów Jan-Jah, stroju, wydała mu się zasmuconą i bezbronną niewolnicą.
Inżynier zapomniał o wszystkim. Długo skrywane uczucia wyrwały się z serca z siłą nieoczekiwaną dla niego samego. Przyklęknął na kolano, upodabniając się bezwiednie do dawnych ziemskich rycerzy. Uchwyciwszy opuszczoną dłoń Rodis, zaczął gorąco, wyraziście i gorliwie wyznawać swoją miłość.
Rodis słuchała go bez ruchu i bez zdziwienia, jakby wszystko, co mówił Tormansjanin, wiedziała od dawna.
Tael patrzył jej w oczy, starając się z nich wyczytać lub chociaż zgadnąć odpowiedź. Jaśniejące, jak u wszystkich Ziemian, czarowne zielone oczy mieszkanki Ziemi pod warstwą życzliwości taiły nieugiętą odwagę i czujność, stojące na straży jej wewnętrznego świata. Rozbijając się o tę niewidoczną ścianę, gasły marzenia i miłosne wyznania, stawiające inżyniera na równym poziomie z Faj. Tael spuścił głowę i zamilkł, pozostając u jej nóg w pozie, która zaczęła mu się teraz wydawać nieodpowiednia.
Faj uścisnęła jego połączone dłonie i lekko uniosła. Chciała położyć własne na jego ramionach, on jednak, znając ich uspokajającą moc, odskoczył prawie ze złością. Wedle znanego ludzkiego prawa, istniejącego zarówno na Ziemi, jak i na Tormansie, mężczyzna pragnący miłości lżej znosił odmowę, niż gest przyjaźni. Tormansjanin nie użalał się nad sobą i w sumie był za to wdzięczny wybrance, nie odpychającej go, ale zarazem tak nieosiągalnej.
— Proszę wybaczyć — rzekł z godnością — że się zapomniałem i wydawało mi się… Słowem, zapomniałem, że nie może pani żywić uczucia do niższych istot z zapomnianej planety.
— Mogę, Taelu — odpowiedziała cicho.
Inżynier splótł boleśnie palce rąk założonych do tyłu. Znowu, łamiąc wolę i gniotąc pierś, zawładnęła nim niebezpieczna moc ziemskiej kobiety.
— To znaczy… — wymamrotał, znów czując przypływ nadziei.
— Proszę spojrzeć oczami Ziemi, Taelu. Widział pan nasze życie. Niech pan znajdzie dla mnie miejsce w swoim, bo miłość u nas rodzi się tylko na wspólnej drodze. Inaczej będzie to tylko fizyczna namiętność, która ulotni się, gdy zostanie spełniona. Nieczęsto odnosi się pełny sukces, bo prawdziwa miłość wymaga takiego poziomu uczuć i natężenia sił, że bywa niebezpieczna dla nierównego partnera.
Mentorski wywód, jakim stało się jej wyjaśnienie, stał się dla inżyniera nieznośny i obraźliwy, choć dobrze widział, że Faj rozmawia z nim szczerze, bez wykrętów, właśnie jak równy z równym.
Pożegnał się i pobiegł do wyjścia, starając się zachować do końca spokój godny Ziemianina.
Faj Rodis spojrzała za nim z przykrością i szybko zawołała:
— Proszę wrócić, muszę powiedzieć panu coś ważnego.
Zaprowadziła go do swego pokoju i starannie zamknęła drzwi. Zabuczał SDG. Włączywszy pole ochronne, opowiedziała mu o swojej rozmowie z Czojo Czagasem.
Tormansjanin słuchał jej z bladym uśmiechem, który u mieszkańców planety Jan-Jah maskował bezsilną gorycz.
— Powiedziała pani, że mam obowiązek donosić?
Rodis kiwnęła głową.
— To prawda! Donosiłem przez cały czas, nie mogłem inaczej.
— Dlaczego?
— Jeden dzień bez donosu i nie mógłbym już pani nigdy więcej zobaczyć.
— Co pan donosił?
— Och, to niebezpieczna gra. Mówić prawdę, która wam nie zaszkodzi, przemilczać ważne rzeczy, zmyślać półprawdy. Ma się do czynienia ze przemyślnymi wrogami, lecz politycznie spreparowana półprawda godzi przede wszystkim w nich samych.
— Dlaczego prowadzi pan taką grę?
— Jak to, dlaczego? A dziesiątki tysięcy ludzi Jan-Jah widzących komunistyczną Ziemię? A wiedza, jaką nas obdarzyliście? A radość obcowania z wami? Przypadł mi jeszcze szczęśliwszy los! Zobaczyć inne życie, tak bajecznie piękne, stać na granicy dwóch światów! Zrozumieć, uwierzyć i przekonać się o możliwości wyjścia dla ludu Jan-Jah!
— Wybacz mi, Taelu — z szacunkiem, jak do osoby starszej, powiedziała Rodis. — Wiem jeszcze tak mało i popełniam fatalne błędy…
— Co pani mówi, moja gwiazdo! — zawołał wstrząśnięty Tael, cofając się do drzwi.
Rodis chwyciła go mocno za rękę i posadziła na wielkiej kanapie, na której zazwyczaj zasiadali Ziemianie.
Читать дальше