— Chyba pora przerwać te dociekania, bez względu na to, w którym jesteśmy kręgu? — zwróciła uwagę Ewiza. — Zamęczymy Faj.
— W roku Niebieskiego Konia cyklu pięćdziesiątego pierwszego — odrzekła z uśmiechem Rodis. — Chodźcie do mnie. Za dużo ostatnio rozmyślamy. Zapomnieliśmy nawet o tańcu…
Tydzień później przybył do Rodis posłaniec Czojo Czagasa, dowódca naczelny „liliowych”, Jan Gao-Juar, w skrócie Jangar, mocno zbudowany człowiek o ostrych rysach twarzy. Samo jego imię wystarczało, by inżynier Tael rozglądał się bojaźliwie.
Spod przymrużonych, jakby znużonych powiek spoglądały uporczywie jasne, nie wyrażające uczuć oczy drapieżnego ptaka, bezlitosne i nieustraszone. Tael mówił w swoim czasie, że dowódca „liliowych” zawsze szuka celu. Był najlepszym strzelcem na całej planecie z pistoletu na kule, używanego przez oficerów straży i dostojników Jan-Jah.
Obcesowo spoglądając na gościa z Ziemi, pierwszy raz widzianego z tak bliska, Jangar przekazał zaproszenie od władcy.
Faj Rodis obiecała przyjść za chwilę, lecz dowódca „liliowych” nie ruszył się z miejsca.
— Rozkazano mi zaprowadzić.
— Znam drogę do zielonego gabinetu.
— Nie tam! Rozkazano mi zaprowadzić!
„Zmienili zasady” — pomyślała Rodis. Zanim wyszła z pokoju, zamarła na parę minut, by się skoncentrować i zebrać energię…
Dowódca „liliowych” szedł krok za nią, nie dając Faj szansy wypróbowania wytrzymałości jego psychiki.
Czojo Czagas oczekiwał ich przechadzając się po czerwonym dywanie. Wysokie, wąskie okna przepuszczały niewiele światła, tworząc ulubiony przez Tormansjan różowawy półmrok. Tym razem władca nie zaproponował jej, by usiadła. Rodis, nie widząc odpowiedniego siedziska, usiadła wprost na dywanie ze skrzyżowanymi nogami. Czagas uniósł brwi, dał znak spojrzeniem Jangarowi, by odszedł, przeszedł się raz jeszcze wzdłuż sali, wreszcie zatrzymał się przed Faj, patrząc na nią z góry gniewnie i podejrzliwie.
— Pokazywaliśmy filmy tylko tym, którzy łaknęli wiedzy i gotowi byli pokonać niebezpieczną drogę do gwiazdolotu, ryzykując pojmanie przez wasze kordony — oznajmiła Rodis, nie doczekawszy się pytania.
— Zakazałem publicznych pokazów! — wycedził władca. — I ostrzegałem, żebyście nie mieszali się w wewnętrzne sprawy naszej planety!
— Nie było powszechnego pokazu — odparła bystro. — Zgodnie z pańskim życzeniem, nie prezentowaliśmy filmów na całej planecie. Z pewnością ma pan ku temu powody?
— Zabroniłem pokazywać je komukolwiek!
— Żadne państwo ani żadna planeta we wszechświecie nie mają takiego prawa. Naruszyć tego rodzaju bezprawny zakaz jest naszym najświętszym obowiązkiem. Kto się ośmieli zamykać człowiekowi myślącemu drogę do poznania świata? Dyktatury faszystowskie w ziemskiej przeszłości i na innych planetach popełniały podobne zbrodnie, powodując niewyobrażalne cierpienia. Dlatego, gdy w Wielkim Pierścieniu odkrywa się państwo odmawiające swym obywatelom prawa do wiedzy, ustrój taki zostaje obalony. To jedyny precedens dający prawo ingerencji w wewnętrzne sprawy innej planety.
— Jak może osądzać jakiś tam Pierścień zło lub dobro cudzego życia! — wrzasnął rozwścieczony Czojo Czagas.
— Nie może. Nie dopuścimy jednak, by ktoś zabraniał ludziom poznawać naukę, sztukę i życie innych planet. Właśnie dlatego, by zachować z wami przyjazne stosunki i porozumienie, zrobiliśmy ustępstwo, nie domagając się prezentacji filmów na całej planecie.
Czojo Czagas wydał bliżej niezidentyfikowany dźwięk i jeszcze szybciej zaczął chodzić po pokoju.
— Przykro mi — podjęła cicho Rodis — że nie docenił pan naszych filmów. W przeciwieństwie do przytłaczającego piekła, stworzonego przez waszych przodków, zapowiadają jasno nieuchronne zwycięstwo ludzkiego rozumu.
— A co z kontrolą? Kto zaręczy za nieszkodliwość waszych projekcji? To propaganda obcych idei! Oszustwo!
— Społeczeństwo komunistyczne na Ziemi nie opiera się na propagandzie ani kłamstwie. Zrozum to, władco planety! — krzyknęła, zrywając się na równe nogi. — Na co ono Ziemianom? Jest pan mądrym człowiekiem, bez względu, jak by nie ograniczały pana dyktatorskie zapędy! Naprawdę pan tego nie czuje, że naszym jedynym pragnieniem jest dać wam, nim wrócimy do domu, jak najwięcej od siebie i pomóc waszym ludziom znaleźć drogę do lepszego życia… bezinteresownie! Proszę zrozumieć, że dla człowieka nie ma większej radości niż dawanie i pomaganie innym!
Splotła dłonie w porywie przed swą twarzą, zamierając wpół kroku od Czojo, pochylona do przodu jak wychowawczyni lub matka nad bezrozumnym dzieckiem.
Głębokie przekonanie, bijące ze słów Faj Rodis, zrobiło wrażenie na władcy. Zapatrzył się w zamyśleniu w podłogę, potem milcząc zaprowadził Faj do zwykłego miejsca ich spotkań, do zielonego pokoju z czarnymi meblami i kulą wróżebną z górskiego kryształu. Zaciągnął się dymem ze swojej fajki, którego ostry zapach Rodis już dobrze znała.
— Ludzie — powiedział, przymykając wąskie oczy — to cienie, niemający znaczenia w historii. Istnieją tylko ich dzieła. Dzieła to granit, a życie jest jak piasek. Takie stare porzekadło…
— Znam je dzięki naszym pradawnym przodkom. Proszę jednak pamiętać, że masy i władcy, w myśl dialektycznej jedności przeciwieństw, nie mogą bez siebie istnieć. Obie strony są przy tym ciemne, sadystycznie okrutne, nienawidzące się wzajemnie, zwłaszcza gdy narasta sprzeczność między skomplikowana drabiną społeczną a nędzą duchową.
— Tym bardziej zdumiewa mnie, czemu tak troszczy się pani o bezimienny motłoch Jan-Jah? To ludzie, z którymi można zrobić wszystko, co się chce! Ograbić, zabrać im żony i kochanki, wypędzić z własnych domów. Wystarczy jedynie użyć sztuczki starej jak świat: należy ich wychwalać. Wmawiać im, że są wielcy, piękni, dzielni i mądrzy, a pozwolą zrobić ze sobą wszystko. Spróbuj jednak uświadomić im, kim są naprawdę, ciemnymi głupkami, tępymi i bezradnymi poczwarkami, a wtedy ryk niezadowolenia zagłuszy każde mądre słowo, choć wegetują przez całe życie w znacznie gorszym poniżeniu.
— Pan, bez wątpienia pod wpływem filmów wywiezionych z Ziemi przyswoił sobie jeden z najgorszych sposobów rządzenia ludźmi — orzekła z dezaprobatą Faj. — Nasi przodkowie wynaleźli jednak także inną metodę: zwrócenie się do ludzkiego zdrowego rozsądku, wyjaśnienie im przyczyn zachodzących wydarzeń i uświadomienie ich następstw. Dzięki głęboko zakorzenionemu w nas poczuciu sprawiedliwości i prawości zrobimy o wiele więcej i zdecydujemy się na trudne doświadczenia, jak wykazali to już ludzie w przeszłości. Nie należy obierać najłatwiejszej drogi, można bowiem popaść w bezwyjściowe inferno.
— Trudna i twórcza droga jest niewyobrażalna dla wielkiej liczby ludności.
— Im więcej ludzi, tym większy dobór rozumów, których wspólny wysiłek stworzył na Ziemi potężną i czystą noosferę. Dzisiejszy człowiek jest rezultatem zrastania się przez miliony lat rozlicznych gałęzi wiedzy. Chroni jego dziedzictwa mnóstwo psychologicznych jaźni, dlatego jest tak wielka różnica między indywidualnościami. W tym tkwi klucz doskonalenia się i przeszkoda dla przemienienia ludzkości w mrówczą społeczność. Połączenie różnego typu struktur psychologicznych, które zawsze będą iść swoją drogą w ogólnym pochodzie kultury, jest najwspanialszym cudem i dowodem niezwykłych umiejętności człowieka w ramach dobrze ukierunkowanej społecznej współpracy.
— A miliardy głupców i psychopatów, rozdrabniających prawdę na setki małostkowych odkryć i pogłębiających myślowy chaos? Pewien mędrzec pisał o wiedzy jako o tłuszczu zamulającym mózg. Tak to u nich wygląda. Po co mają żyć dalej, marnując ostatnie zasoby planety?
Читать дальше