— To niemożliwe, Gryfie. Odwrót, zaniechanie, nazywaj to jak chcesz, ale i tak niemożliwe. Zwłaszcza po tym, jak zasialiśmy nadzieję i owa nadzieja zaczęła zamieniać się w wiarę!..
Komendant gwiazdolotu podniósł się ociężale. Zaciskając wielkie pięści, lekko przygarbiony, patrzył uporczywie w zielone oczy kobiety, której nie sposób było nie kochać. Wyprostował się potem, prężąc pierś. Całą postawą wyrażał wzburzenie.
— Ta przeklęta planeta nie jest warta nawet tysięcznej części naszych strat. Nie dojrzeli jeszcze do niczego dobrego! Nie możemy dopuścić do takich ofiar! — dokończył wskazując na trzy pogasłe na zawsze „sygnały życia”.
Rodis podeszła na samą krawędź projekcji.
— Uspokój się, Gryfie — powiedziała cicho i czule, unosząc ku niemu zasmuconą twarz. — Oboje poświęciliśmy się wiedzy, o jakiej nie mają tutaj pojęcia i nie możemy spokojnie patrzeć na cudze nieszczęście. Jak przestąpić próg do większego szczęścia, skoro cała planeta pogrążona jest w infernie, zalana morzem cierpienia? Czym jest wobec tego moje życie, twoje i nas wszystkich? Zapytaj trójkę mych towarzyszy!
— Wiem, co powiedzą — odparł, opanowując się i patrząc gdzieś obok Faj. — Odpowiedzą, że sama ich obecność jest konieczna, skoro daje Tormansjanom wiarę w ziszczenie marzeń i utwierdza ich w dążeniu do celu.
— Sam sobie odpowiedziałeś, Rift! Rozumiesz, że im dłużej tu jesteśmy, tym lepiej dla tamtych. Przy wszystkich naszych niedoskonałościach jesteśmy dla nich uosobieniem tego, co niesie ze sobą społeczeństwo komunistyczne. Skoro stąd uciekniemy, wówczas śmierć Tiwisy, Tora i Gena rzeczywiście będzie daremna. Jeśli jednak znajdzie się tu grupa ludzi obdarzonych mądrością, siłą i wiarą, nasza misja zostanie wypełniona, nawet gdy wszyscy zginiemy.
— Legenda o siedmiu sprawiedliwych. Tyle, że cała planeta to nie jedno miasteczko, a nas jest coraz mniej! — odrzekł dowódca z ponurym uśmiechem.
— I znowu zapominasz, że za nami jest Ziemia, cała jej wiedza i obraz prezentowany przez was na stereo-filmach. Dodajcie do nich nasze wykłady i opowieści, w końcu nas samych. Wkrótce Czedi, Wir i Ewiza pójdą do miasta, jeśli uda mi się dogadać z władcą.
— Tael powiedział ci, że Rada Czterech jest oburzona prezentacją filmów? — spytał Gryf.
— Jeszcze nie. Spodziewałam się tego. Mam nadzieję porozumieć się z władcami, by nie prześladowali uczestników pokazów. Nie stój jak kołek, mój miły!
Gryf rozłożył bezradnie ręce, unikając jej wzroku. W tym momencie zauważył na ścianie za plecami Faj czerwonawe kontury jakichś obrazów, których wcześniej nie było. Rodis przestawiła centrum ekranu i odsunęła się na bok.
Całą ścianę jej pokoju pokrywało malowidło wykonane jaskrawymi farbami Jan-Jah i tworzące fresk przedstawiający, jak szybko zrozumiał Gryf, symboliczne wychodzenie z inferna.
Ludzie wspinali się po strasznym urwisku, wspomagając się nawzajem. Poniżej, wśród gęstej trawy kotłowała się różnorodna zbieranina, wskazując z pogardą na spoconych, umęczonych i bladych wspinaczy. Dalej stały grupki przekonanych o swej wyższości, przyglądające się innym chłodno i obojętnie.
Wspinanie do góry okazało się tragicznie beznadziejne. Wysoko, prawie na grzbiecie skały, okalającej nizinę, wystawała ostrym klinem skalna półka, ostatni etap wspinaczki. Z cienia wydobywało się niebieskie światło, odbijając się w skale. Na samym czubku występu klęczała kobieta, skuta błyszczącym łańcuchem. Przeguby jej dłoni były przykute do pleców trzecim pasmem łańcucha, oplatającym brzuch i prawe biodro. Ogniwa wpijały się w nagie ciało, tylko na karku okryte falą włosów. Spętana, pozbawiona możliwości podania rąk wdrapującym się ku niej, a nawet dania ostrzegawczego znaku, była jednakże symbolem nieugiętej wiary w naukę. Jak gdyby łączyła w sobie wszystkie radości i nadzieje. Skuta Wiara byłaby niezawisła i wolna, gdyby nie straszne pęta śmierci i cierpienia. Przypadkiem, a może celowo postać przypominała Czedi…
— Na co to? — wyraził wątpliwość Gryf. — Czy oni to zrozumieją?
— Zrozumieją — odparła Rodis z przekonaniem. — Chcę, by pozostała po nas w pałacu jakaś pamiątka.
— Zniszczą to!
— Być może. Tymczasem jednak reprodukcje rozejdą się po całej planecie.
— Jak zwykle okazałaś się silniejsza ode mnie… — rzekł Rift i zaciął się, spoglądając na Faj jak w momencie rozstania.
Ukłoniła się do samej krawędzi, wykonując dłonią czuły, kojący gest.
— Przyśniła mi się Amria Maczen, jedna z gór Azji. Na górnej platformie, gdzie zagajnik himalajskich jodeł graniczy z nagim wierzchołkiem, znajduje się stara buddyjska świątynia, ostatnia przystań strudzonych. W tym miejscu odpoczynku i medytacji przed ostatnim wzlotem góry ku niebu, o świcie i w godzinie zmierzchu dźwięczą ogromne gongi barwy czystego złota, wykonane ze stopu miedzi i tantalu. Potężne, przeciągłe dźwięki uchodzą w bezkresną dal i każde uderzenie trwa jeszcze długo w spowijającej to miejsce ciszy.
— Takie samo odczucie wywołują odbudowane dzwonnice dawnych ruskich świątyń, wyposażone tytanowymi dzwonami. Te srebrzyste dzwonki odzywają się czystym tonem i dźwięczą podobnie długą nutą, przyzywając już z daleka swym czarodziejskim śpiewem. Jakbym biegła na ten zew w rzednącej porannej mgle… Tutaj zaś każdy ranek przynosi ponure przypomnienie nieukończonego dzieła. A czas ucieka…
Rodis szybko wyprostowała się i wyłączyła TWF.
W sąsiednim pokoju Ewiza Tanet krytycznie oceniała Czedi i Wira Norina, ubranych do wyjścia poza granice Ogrodów Coama, idących w dziką dżunglę stolicy, niewiarygodnie przeludnioną według ziemskich pojęć.
— Niedobrze, Czedi — stwierdziła zdecydowanie. — Widać na kilometr, że jesteś ziemską kobietą. Skoro ludzie są tutaj faktycznie źle wychowani, będzie się za tobą wlekła cała gromada gapiów.
— No, a co z tobą?
— Nie zamierzam się włóczyć ulicami w pojedynkę, jak ty z Norinem. Będą mi towarzyszyć miejscowi koledzy. Dostanę od nich specjalny strój medyka w odcieniu kanarkowym. Dlatego wystarczą mi spodnie i bluza.
— Jest tylko jedno wyjście — stwierdził astronawigator — niech Tael doprowadzi nas niepostrzeżenie do swych przyjaciół, a ci pomogą nam się przebrać.
— Jeśli mu na to pozwolą, a nas wypuszczą. W pałacu nie wolno robić niczego bez specjalnego pozwolenia. Przekonaliśmy się o tym sami.
Czedi wsunęła dłonie za pas, odchyliła do tyłu ramiona i przybrała wyraz wyniosłej nieżyczliwości, typowy dla wszystkich tormansjańskich „żmijowatych”. Udało się jej wywołać uśmiechy na twarzach towarzyszy, wciąż głęboko zasmuconych tragedią w Kin-Nan-Te.
Ludzie Ery Podanych Rąk nie bali się śmierci i dzielnie znosili nieuchronne wyroki losu, w życiu wypełnionym nieustanną aktywnością, wytężoną pracą, podróżami i niebezpiecznymi przygodami, ale bezsensowną śmierć trojga przyjaciół na obcej planecie było znieść znacznie trudniej, niż gdyby stało się to na rodzimej.
Czy nie zostało ich zbyt mało na Tormansie? Nie, jeśli nad tym się zastanowić. Małej grupce będzie prościej nawiązać kontakt z mieszkańcami planety, łatwiej wczuć się w atmosferę psychologiczną, znaleźć właściwy sposób postępowania i zrozumieć głębiej Tormansjan. Większa ekspedycja siłą rzeczy odseparowałaby się od miejscowych swym wspólnym bytowaniem. Trzeba byłoby dziesiątek lat, nim dwie pokrewne wprawdzie rasy, lecz kompletnie różniące się sposobem życia i widzenia świata, zdołały się porozumieć. Słusznie postępują, pragnąc zanurzyć się w ludzkości Jan-Jah i rozpłynąć w potoku ich egzystencji.
Читать дальше