— Czytelniczka myśli! — Czojo Czagas starał się ukryć swoje uczucia pod zwykłą maską pogardliwej wyższości. — Od pewnego czasu… Od pewnego czasu mam też ochotę zawładnąć tym, czego nie ma, czego nie było dotychczas na mojej planecie.
Szybko się odwrócił i wyszedł z pokoju.
Tiwisa wybudziła się z autohipnozy. Za jej pomocą Ziemianie kolejno uwalniali się od obrazu szalejącego tłumu, bo oglądanie tego było ponad ich siły.
„Mściciele” dysponowali niespożytą siłą psychopatów. Widok trojga Ziemian, siedzących obojętnie i nieruchomo z podwiniętymi nogami na kamiennej płycie, doprowadzał tłuszczę do szału.
„Może należało stworzyć zasłonę, żeby trochę się uspokoili” — pomyślała Tiwisa. Minęło prawie pięć godzin od rozmowy z gwiazdolotem. Tiwisa nie wątpiła, że pomoc przyjdzie na czas, lecz ostatnie godziny biernego czekania dłużyły się niepomiernie. Każda upływająca minuta na jawie nasilała trwogę. Większość ludzi Epoki Podanych Rąk posiadała zdolność przewidywania przyszłości. Niegdyś ludzie nie pojmowali, że wnikliwe postrzeganie wzajemnych powiązań zachodzących wydarzeń i związana z nim możliwość spojrzenia w przyszłość, nie ma w sobie niczego nadnaturalnego i zasadniczo przypomina rachunek matematyczny. Zanim pojawiła się teoria przewidywania, prorokować przyszłość mogli wyłącznie ludzi obdarzeni zmysłem trafnego powiązania zaistniałych faktów i wizjonerstwa. Innym zdawało się, że posiadają szczególny dar jasnowidzenia.
Obecnie trening psychiczny pozwalał każdemu władać owym „darem”, oczywiście w różnym stopniu. Kobiety od wieków były pod tym względem zdolniejsze od mężczyzn.
Tiwiza wsłuchiwała się w swoje odczucia, które wyraźnie zapowiadały tragiczny bilans wydarzeń. Nieuchronna śmierć wisiała nad nimi jak owa kolosalna pagoda. Rozpaczliwie pragnąc oddalić złe przeczucia, siadła przy głowie głęboko uśpionego Tora i wpatrywała ze smutkiem w mądre i dobre, a zarazem dziecięco niewinne oblicze. Wrażenie bezwyjściowości potęgowało się, a wraz z nim czułość i dziwne poczucie winy, jakby była winna temu, że nie zdołała ochronić ukochanego.
Astrofizyk wyczuł jej spojrzenie na sobie, wstał i obudził Gena Atala. Mężczyźni przede wszystkim obserwowali SDG.
— Minimalne zużycie nastawione jest prawidłowo — powiedział cicho Tor Lik — ale zapas jest bardzo mały…
— Dwa ogniwa z dwudziestu siedmiu i to tylko dzięki rezonansowemu doładowaniu — potwierdził Gen, siedzący w kucki przy SDG.
— W moim zostały trzy…
— Jeśli samoloty nie przyjdą na czas, wezwiemy „Ciemny Płomień”.
Zaniepokojony Gryf Rift poinformował ich, że Faj Rodis była u najwyższego władcy. Rozkaz wydano przy niej. Pomoc powinna dotrzeć w najbliższych minutach. Gryf prosił, by nie wyłączać kanału, dopóki nie zasięgnie informacji.
Minęło kolejne pół godziny… Czterdzieści minut. Samoloty nie pojawiły się nad Kin-Nan-Te. Wieczorny cień ogromnej pagody okrył cały cmentarz. Nawet „mściciele” trochę się uspokoili. Rozsiedli się, obejmując kolana rękami, w alejkach i na mogiłach, i stamtąd obserwowali Ziemian. Czy zauważyli, że pole ochronne, osłaniające podróżników cienką mgiełką, robi się coraz bardziej przejrzyste? Od czasu do czasu ktoś ciskał nożem, jakby próbując mocy ściany osłonowej. Nóż odbijał się i upadał z brzękiem na kamienie, po czym reszta się uspokajała.
Głos Gryfa Rifta, przemawiającego po ziemsku, wdarł się w ciszę cmentarną, wywołując w odpowiedzi gwar tłuszczy.
— Uwaga, Tiwiso, Genie, Torze! Rodis rozmawiała znowu przed chwilą z Czojo Czagasem. Samoloty przebijają się przez burzę, szalejącą na równinie Men-Zin. Przybędą z opóźnieniem. Oszczędzajcie baterie na ile to tylko możliwe, informujcie o sytuacji w każdej chwili, czekam przy pulpicie!
„Nagła burza tu, w najspokojniejszej klimatycznie szerokości Tormansa? I czemu stało się to wiadome dopiero teraz, kiedy w indykatorach baterii pali się ostatnie ogniwo?” Tor Lik z ponurą miną otworzył tylny luk SDG, lecz nim wyjął z niego sondę atmosferyczną, Gen Atal podał mu swoją.
Tor kiwnął milcząco głową. Coraz trudniej było rozmawiać. Słabnące pole ochronne nie zagłuszało już wrzasków gawiedzi. Błyszczący cylinder wzlatujący w niebo sprawił, że „mściciele” znowu ucichli. Wystarczyły dwie minuty, by przekonać się, że atmosfera jest zupełnie stabilna na wielu kilometrach kwadratowych między Kin-Nan-Te a równikiem, a co więcej, w promieniu godziny lotu nie ma żadnych samolotów.
— Czojo Czagas kłamie. Do czego potrzebna im nasza śmierć? — zawołała Tiwisa.
Mężczyźni nie odpowiedzieli. Gen Atal wezwał „Ciemny Płomień”.
— Podnoszę gwiazdolot do startu! Trzymajcie się, zmniejszając pole — rzekł zwięźle Gryf Rift.
Gen Atal prędko policzył w myślach: wzlot z miejsca postoju trzy godziny, lądowanie — dodatkowa godzina. Nie! Za późno!
— Przebijcie się poza miasto, rozpędzając tłum ultradźwiękiem! — krzyknął komandor.
— Bez sensu. Daleko nie ujdziemy. Zbyt długo czekaliśmy na samoloty, wierząc Czagasowi, inaczej zabarykadowalibyśmy się w jakimś budynku — rzekł ze skruchą inżynier obrony. — Zostało nam tylko jedno wyjście. Bardzo niebezpieczne… Powiadom wszystkich, Gryfie, na wszelki wypadek pożegnajmy się już teraz. Jak najszybciej. — Gen Atal pospiesznie przerwał transmisję.
Tiwisa, obejmując przyjaciół, z bezgraniczną czułością zwróciła się do Tora:
— Zawsze było mi z tobą cudownie, Afi i tak będzie do końca. Nie boję się, tylko mi smutno, że stanie się to tutaj i to jest właśnie… okropne. Mam przy sobie kryształ ze Strażą w ciemności …
Podniosła melodia jej ulubionej symfonii zadźwięczała z przezroczystego wielokąta trwożnym oczekiwaniem nieznanego.
Tiwisa wstała i poszła powoli kamienną alejką, prześlizgując się wzrokiem po otaczających ją ruinach. Jej myśli biegły swoim torem, jasne, lecz pełne wielkiego żalu, wtajemniczające ją w niezliczone sny martwych, którzy przeszli już swoja drogę na utraconej Ziemi i tutaj na obcej planecie, tłukących się bezradnie o ściany inferna.
Cmentarz, jak dawniej na Ziemi, przeznaczony był dla uprzywilejowanych nieboszczyków, zasługujących na pochówek w centrum miasta, u wejścia pradawnej świątyni. Ciężkie płyty nagrobne ozdobione były wytwornymi hieroglifami, błyskającymi pozłotką.
Tiwisa patrzyła na pomniki pięknych kobiet ze smutno spuszczonymi głowami i mężczyzn w ostatnim porywie przedśmiertnej walki; ptaków rozkładających wielkie skrzydła, niezdolne już do lotu; klęczących dzieci, obejmujących głaz, którym przywalono grób rodziców.
Człowiek, przybywając na nową planetę, starł z jej oblicza ukształtowane wcześniej życie, pozostawiając jedynie żałosne urywki niegdyś harmonijnej symfonii. Pobudował owe miasta i świątynie, pyszniąc się dokonaniami, stawiając pomniki tym, którzy odnosili sukcesy w ujarzmianiu przyrody lub upoili się iluzją władzy i chwały. Poddanie się bezrozumnym instynktom, niezrozumienie, że nie można łamać praw natury, lecz należy podporządkować im swoje drogi, doprowadziło do potwornego przeludnienia. Przez całą planetę przeszła fala śmierci obumierającej przyrody. Rezultatem tego są opuszczone miasta i zapomniane cmentarze… A dziś ostatki przedstawicieli ziemskiej cywilizacji obrócą się w popiół wśród bezimiennych mogił, pozostałości bezużytecznych egzystencji.
„Bezużyteczna i bezsensowna?” Tiwisa zadrżała. Nigdy nie przyszło jej do głowy na Ziemi, że egzystencja upływająca w głębi wszechświata, wypełniona radością pomagania innym, kontemplowaniem piękna, poznawaniem nowego i własnej mocy, może kazać się pozbawiona sensu. Ale tutaj!..
Читать дальше