— Są na swoich miejscach — oznajmiła cicho Rodis — tylko…
— Co tylko?! — wrzasnął niecierpliwie Czojo Czagas i w dwóch skokach przemierzył pokój, by podnieść jedną z kotar, niczym nie odróżniającą się od innych. W niszy poza nią stał człowiek wpatrujący się w swego pana szeroko otwartymi oczami. Czojo krzyknął nań gniewnie, lecz tamten nawet nie drgnął. Władca rzucił się w drugą stronę. Rodis powstrzymała go gestem.
— Drugi także niczego nie kojarzy!
— To wasze kpiny? — wbrew sobie zapytał władca.
— Obawiałam się spowodować nieporozumienie, jak wczoraj z oknem — przyznała się Rodis z odrobiną poczucia winy.
— Może pani tak zrobić z każdym? Nawet ze mną?
— Nie. Należy pan do jednej piątej populacji niewrażliwych na hipnozę. Najpierw należałoby przełamać pańską podświadomość. Zresztą, dobrze pan o tym wie… Ma pan skupioną i wyćwiczoną wolę, a także silny umysł. Podporządkowuje sobie pan ludzi nie tylko wpływem potęgi, władzy i odpowiedniej sytuacji, chociaż i tymi sposobami posługuje się pan doskonale. Weźmy chociażby pańską salę przyjęć: pan jest na górze w światłości, a nędzni maluczcy toną w półmroku.
— Chyba nieźle to wymyślono? — spytał Czojo Czagas z nutką wyższości.
— Takie rzeczy są od dawna znane na Ziemi. I o wiele wspanialsze!
— Na przykład?
— W Starożytnych Chinach imperator, tak zwany Syn Nieba, odprawiał doroczny obrzęd błagalny o dobre plony. Przechodził ze świątyni do specjalnej marmurowej altany z ołtarzem drogą przez park, po której miał prawo chodzić tylko on. Aleja była podniesiona na wysokość wierzchołków drzew parkowych i wyłożona starannie dopasowanymi marmurowymi płytami. Szedł całkiem sam, w absolutnej ciszy, niosąc naczynie z ofiarą. Każdemu, kto zaplątałby się w dole pod drzewami, z miejsca ścinano głowę.
— To znaczy, że dla potwierdzenia mojej wielkości należało wszystkich was ściąć?… Ale zostawmy to. Jak pani dała sobie radę z moimi strażnikami?
— Bardzo łatwo. Są wyszkoleni w ślepym posłuszeństwie, to zaś pociąga za sobą utratę rozumnego postrzegania, tępotę i brak własnej woli, głównej podstawy odporności na wpływ zewnętrzny. To już nie jest indywiduum, lecz zaprogramowana biomaszyna. Nic prostszego, niż zmienić program…
Zza kotary, równie niespodzianie, jak jej mąż, wynurzyła się nagle kobieta nadzwyczajnej, jak na Tormansjankę, urody. Dorównująca wzrostem Faj Rodis, lecz znacznie szczuplejsza, poruszała się z niesamowitą zwinnością, wyraźnie obliczoną na efekt. Włosy miała równie czarne jak Rodis, były jednak matowe, a nie błyszczące, zaczesane do tyłu z wysokiego, gładkiego czoła i kładły się na skroniach oraz karku ciężkimi falami. Na czubku głowy pobłyskiwały dwie splecione żmije z rozwartymi paszczami, misternie wykute z różowawego metalu. Łańcuch wykonany z podobnego kruszcu w formie wzorzystych kwadratów połączonych diamentami otaczał jej szyję i spływał czterema błyszczącymi wisiorkami we wgłębienie między piersiami, ledwie okrytymi ząbkami sprężystego stanika. Pochyłe wąskie ramiona, piękne ręce i znaczna część pleców były obnażone, całkiem niezgodnie z normami codziennego stroju Tormansjan.
Podłużne, lekko skośne oczy pod wygiętymi łukami brwi spoglądały natarczywie i władczo, a dumne usta z uniesionymi kącikami były zaciśnięte, wyrażając niezadowolenie.
Kobieta zatrzymała się, oglądając bezceremonialnie gościa. Faj Rodis pierwsza wyszła jej naprzeciw.
— Proszę się nie oszukiwać — powiedziała cicho — jest pani niewątpliwie piękna, lecz nie może być najpiękniejsza w całym wszechświecie. Różne są rodzaje piękna i na tym polega bogactwo świata.
Małżonka władcy zmrużyła ciemnobrązowe oczy i wyciągnęła rękę z demonstracyjną wyższością, trochę dziecinnym gestem. Faj Rodis, oswojona już z tormansjańskimi zwyczajami, ostrożnie uścisnęła wąską dłoń.
— Jak cię zwą, Ziemianko? — spytała tamta wysokim, ostrym głosem, tonem jakby rozkazującym.
— Faj Rodis.
— Brzmi dobrze, choć jesteśmy przyzwyczajeni do innych połączeń dźwięków. Ja jestem Jantre Jahah, w skrócie Jan-Jah.
— Nazwano panią imieniem planety! — zawołała Rodis. — Właściwe imię dla żony najwyższego władcy.
Na wargach Tormansjanki przebiegł pogardliwy uśmieszek.
— Co też pani mówi! Planetę nazwano moim imieniem.
— To niemożliwe! Przemianowywanie planety z każdą nową władczynią oznaczałoby ogromny problem ze zmienianiem wszystkich oznaczeń i spowodowałoby zamieszanie w księgach!
— Problemy ze zmianą nazw to głupstwo — wtrącił Czojo Czagas. — Wielu ludzi jest bezrobotnych i zawsze znajdą się pracownicy.
Faj Rodis po raz pierwszy speszyła się, stała więc milcząca przed władcą planety i jego przepiękną żoną.
Oboje po swojemu zinterpretowali jej zmieszanie i uznali, że nastał odpowiedni moment na zakończenie audiencji.
— Na dole w żółtej sali czeka na panią inżynier, który ma udzielić pani informacji. Gotów będzie na każde pani wezwanie.
— Powiedział pan: inżynier? — zainteresowała się Rodis. — Spodziewałam się historyka, gdyż nie jestem biegła w zakresie technologii. U nas na Ziemi historia jest najważniejszą gałęzią wiedzy, nauką nauk.
— Trzeba być inżynierem, aby posiadać niezbędne informacje. Tak jest u nas — rzekł Czagas z protekcjonalnym uśmieszkiem.
— Dziękuję — odparła Rodis z ukłonem.
— Jeszcze nie raz się spotkamy! Kiedy pokaże mi pani filmy o Ziemi?
— Kiedy pan sobie życzy.
— Dobrze. Wybiorę odpowiedni moment i zaproszę panią. Aha — dodał wskazując na zielone draperie — niech pani zbudzi moich strażników.
— Może im pan dać znak, są już wolni.
Czojo Czagas pstryknął palcami i w tej samej chwili dwaj strażnicy wyszli z ukrycia z pochylonymi głowami. Jeden z nich powiódł Faj Rodis korytarzem do komnaty całej wybitej czarnym materiałem, skąd kręte granitowe schody prowadziły do znajdującej się niżej żółto-złocistej sali. Strażnik stanął przy balustradzie, a kobieta zeszła na dół sama, odczuwając dziwną ulgę, jakby w mijanej przed chwilą czarnej komnacie pozostawiła troskę o losy ekspedycji.
Pośrodku na żółtym dywanie stał człowiek bledszy od typowych Tormansjan, z gęstą, czarną bródką, wyglądający jak ze starego portretu z czasów ERŚ. Potężne czoło, krzaczaste brwi, nawisłe nad lekko wypukłymi oczami fanatyka, wąska smużka ciemnych wąsów… Jak w transie wpatrywał się w schodzącą po schodach Ziemiankę, której wyraziste i regularne rysy były lekko zamglone za przezroczystą osłoną. Coś nieludzkiego lśniło w jej zielonych oczach pod prostą linią brwi. Przeszywała go wzrokiem na wskroś, wpatrzona w sobie tylko wiadomą dal. Tormansjanin zrozumiał natychmiast, że jest przedstawicielką świata nie ograniczającego się do jednej planety, lecz otwartego na cały wszechświat. Pokonując onieśmielenie, inżynier zbliżył się ku niej.
— Jestem Honteelo Tollo Frael — przedstawił się prędko potrójnym imieniem, oznaczającym niższą rangę.
— Faj Rodis.
— Faj Rodis, jestem do pani dyspozycji. Moje imiona są trudne do wymówienia dla gościa z innej planety, proszę więc mnie nazywać po prostu Tael — zaproponował z sympatycznym uśmiechem.
Rodis zorientowała się, że ma przed sobą pierwszego dobrego człowieka spotkanego na planecie Jan-Jah.
— Czy ma pan jakieś przydomki dodane do imienia, określające godność, mądrość, pracę lub bohaterstwo, jak u nas na Ziemi?
Читать дальше