— A zatem postanowione — powiedział Wir Norin, którego SDG pełnił obowiązki sekretarza i przekazywał rezultaty narady na „Ciemny Płomień”.
— Postanowione — przytaknęła Rodis. — Zostanie pan w stolicy wśród uczonych i inżynierów. Tor Lik i Tiwisa przemierzą planetę od bieguna do bieguna, odwiedzą rezerwaty przyrody i stacje podmorskie, Ewiza zwiedzi instytuty medyczne, Czedi i Gen będą badać życie społeczne, a ja się zajmę historią. Trzeba nawiązać łączność ze statkiem, a potem iść spać. Nasi gospodarze wcześnie się kładą i wcześnie wstają.
Rzeczywiście, ledwie pogasły ostatnie światła zachodzącego słońca i pod wysokim sufitem włączyło się automatycznie sztuczne oświetlenie, zapadła kompletna cisza. Chwilami można było zauważyć wolno przesuwające się cienie strażników i znów wszystko zastygało jak w martwej głębi baśniowego jeziora.
Ewizie zrobiło się duszno, podeszła więc do okna i zaczęła mocować się z zasuwką. Szerokie ramy rozwarły się, do pokoju wionął osobliwy zapach parku obcej planety i w tym momencie zawyła ostro syrena. Ze wszystkich stron nadbiegli ludzie, świecący latarkami i groźnie wznoszący czarne lufy swej broni.
Wir Norin jednym skokiem znalazł się obok oszołomionej Ewizy i prędko zamknął okno. Syrena umilkła. Norin starał się gestami uspokoić stłoczonych pod oknem strażników. Latarki zgasły, straż się rozeszła, Ziemianie zaś dali upust swoim uczuciom, podśmiewając się z wstrząśniętej Ewizy.
— Jestem pewien, że nas obserwują i podsłuchują cały czas — powiedział Tor Lik.
— Dobrze, że język Ziemi jest dla nich kompletnie niezrozumiały! — krzyknęła Ewiza. — Nie mają jeszcze naszych tekstów dostatecznej długości.
— Obawiam się, że łatwo go rozszyfrują — zaoponowała Czedi. — Mamy sporo podobnych słów i pojęć. W zasadzie to jeden z języków piątego okresu ERŚ, zmieniający się przez dwadzieścia dwa stulecia.
— Jak by nie było, nasze rozmowy są póki co niezrozumiałe i nie będą zbytnio niepokoić władców Jan-Jah — stwierdziła Faj Rodis. — Trzeba będzie ekranizować się za pomocą SDG, by nie mogli penetrować intymnych stron naszego życia. Na przykład teraz, kiedy będziemy rozmawiać z gwiazdolotem.
Czarno-niebieski SDG Rodis wyszedł na środek pokoju. Pod jego kloszem zabuczał projektor dalekiego zasięgu TWF i sala pogrążyła się w ciemności. Kosmonauci usiedli rzędem na kanapie. Z drugiej strony zapaliło się zielone światło i rozległy się melodyjne dźwięki pieśni o gałęziach wierzby nad górską rzeką. Początkowo niewyraźne ludzkie kontury prędko nabrały kształtów, jak gdyby pozostający na statku w jednej chwili przenieśli się do Ogrodów Coama i zasiedli razem w wysokiej sali pałacowej.
Oszczędzając energię baterii SDG, których moc mogła się przydać do ważniejszych spraw, każdy uczestnik wyprawy zwięźle przekazał swoje wrażenia z pierwszego dnia na Tormansie. Rekord zwięzłości pobił Tor Lik, mówiący jako ostatni: „Mnóstwo kurzu, słów o wielkości, szczęściu i bezpieczeństwie. A do tego strach i urządzenia zabezpieczające, które nie służą wcale bezpieczeństwu, lecz sprawiają, że władcy Tormansa są niedostępni. Ludzie mają ponure twarze, nawet ptaki tu nie śpiewają”.
Gdy zgasła stereofoniczna projekcja i przerwała się łączność ze statkiem, Rodis oznajmiła:
— Nie wiem, jak was, ale mnie surowica ochronna i biofiltry skłaniają do snu.
Wszyscy odczuwali senność zamiast zwykłej żądzy działania. Ewiza uznała to za naturalne zjawisko i uprzedziła pozostałych, że mogą być lekko ospali jeszcze jakieś trzy, cztery dni.
Następnego ranka, ledwie siedmioro Ziemian zdążyło zjeść śniadanie, zjawił się dostojnik w stroju czarnym jak węgiel z wyszytymi na nim szarosrebrnymi żmijami. Zaprosił Faj Rodis na spotkanie z „samym wielkim Czojo Czagasem”. Pozostałym członkom wyprawy zaproponował przechadzkę po Ogrodach Coama, dopóki nie nadejdzie czas, by udać się do „Kręgu Wiadomości”, gdzie przekazują informacje ‘z rozkazu wielkiego Czojo Czagasa”.
Faj Rodis przesłała towarzyszom powietrzny pocałunek i wyszła prowadzona przez liliowo umundurowanego strażnika. Wskazywał jej drogę, skłaniając z szacunkiem głowę. Zatrzymał się przed jednym z wejść okrytym ciężką kotarą, rozłożył ręce i zgiął się w pół. Faj sama odsunęła kotarę i w tym momencie otwarły się masywne drzwi, które, jak wszystkie na Tormansie, obracały się na zawiasach, a nie chowały w ścianach jak w ziemskich domach. Rodis znalazła się pokoju z ciemnozielonymi draperiami i rzeźbionymi meblami z czarnego drewna, który Ziemianie widzieli podczas tajnej telekonferencji.
Czojo Czagas stał, dotykając czubkiem palca brzegu mieniącej się, kryształowej kuli na czarnej podstawce. Z bliska „wielki” mocno się różnił od swego ekranowego wizerunku. Czagas uśmiechnął się chytrze i zachęcająco, zapraszając ją gestem, by usiadła i Rodis uśmiechnęła się w odpowiedzi, rozsiadając w wygodnym fotelu.
Władca usiadł nieopodal, pochylił się ufnie i złożył dłonie, jakby gotów wysłuchać cierpliwie gościa.
— Teraz możemy porozmawiać we dwoje, jak przystało najwyższym panom losu. Nawet jeśli gwiazdolot to pestka w porównaniu z całą planetą, psychologiczna odpowiedzialność i pełnia władzy jest dokładnie ta sama.
Faj Rodis chciała się w pierwszej chwili sprzeciwić, bo taka definicja była nie tylko błędna, ale wręcz obraźliwa dla Ziemianina, lecz powstrzymała się. Wydało jej się jałowe i śmieszne pouczać zaatwardziałego oligarchę o zasadach ziemskiej etyki.
— Jakie normy panują w ludzkiej wspólnocie u was na Ziemi? — podjął Czojo Czagas. — W jakich sytuacjach mówicie prawdę?
— Zawsze!
— To niemożliwe. Nie istnieje jedna, niepodważalna prawda!
— Możliwe jest jednak zbliżenie się do ideału, im wyższy jest poziom ogólnej wiedzy.
— A co to ma do rzeczy?
— Kiedy większość ludzi zdaje sobie sprawę z tego, że każdy medal ma dwie strony, że prawda bywa dwulicowa i zależy od punktu widzenia…
— Nie ma więc absolutnej prawdy?
— Pogoń za absolutem to jedna z największych pomyłek ludzkości. Powodowała stronniczość i tworzyła półprawdy, które były gorsze od zwykłych kłamstw, tumaniących mniejszą liczbę ludzi i niegroźnych dla myślącego człowieka.
— I zawsze trzymacie się tej zasady? Bez wyjątku?
— Bez wyjątku! — odparła twardo Faj Rodis, lekko zmieszawszy się wewnętrznie, bo wspomniała komedię odegraną na gwiazdolocie.
— Proszę więc powiedzieć prawdę: dlaczego zjawiliście się na planecie Jan-Jah?
— Powtórzę wcześniejsze wyjaśnienie. Nasi uczeni uważają was za potomków Ziemian piątego okresu dawnej epoki, nazywanej na Ziemi ERŚ, Erą Rozbicia Świata. Powinniście być naszymi rodakami. Czy to nie oczywiste? Wystarczy na nas spojrzeć!
— Naród Jan-Jah jest innego zdania — zripostował Czojo Czagas. — Przypuśćmy jednak, że mówicie prawdę. Co dalej?
— Powinniśmy utrzymywać kontakty. Wymieniać się doświadczeniami, uczyć na błędach, pomagać w kłopotach i być może stać się jedną wielką rodziną.
— Coś takiego! Stać się jedną rodziną! Tak zdecydowali za nas Ziemianie! Stać się jedną rodziną… Podbić naród Jan-Jah! Takie są wasze tajemne zamiary!
Faj Rodis wyprostowała się i zamarła, wpatrując z osłupieniem w Czojo Czagasa. Jej zielone oczy pociemniały. Jakaś nieznana siła spętała wolę przywódcy Rady Czterech. Zdławił w sobie nagłe uczucie strachu i rzekł:
— Być może nasze obawy są przesadne, lecz zjawiliście się tu nieproszeni. Czy muszę wymieniać wszystkie przyczyny, dla których nasza planeta nie dopuszcza przybyszy z innych światów?
Читать дальше