Faj Rodis, idąca przodem przez kolistą galerię, pożegnała się spojrzeniem z pozostającymi na statku członkami załogi. Stanęli w rzędzie i starając się ukryć obawy, żegnali wychodzących uśmiechami i przyjacielskimi uściskami.
Gryf Rift stał przy dźwigniach podnośnika. Zatrzymał przechodzącą obok Faj za metalowy łokieć i szepnął jej do ucha z niezwykłym dla niego wzruszeniem:
— Pamiętaj, Faj, jestem gotów wziąć wszystko na siebie! Zetrę ich miasto z powierzchni planety i zryję na głębokość kilometra, żeby was wydobyć!
Faj Rodis objęła krzepki kark komandora, przyciągnęła do siebie i ucałowała.
— Nie, Gryfie, nigdy tego nie zrobisz!
W tym „nigdy” było tyle siły, że surowy pilot schylił pokornie głowę…
Przed mieszkańcami Jan-Jah pojawiła się kobieta w czarnym stroju, podobnym do tego, jakie przysługiwały tylko wyższym dostojnikom Ośrodka Mądrości. Metalowa stójka kołnierza tworzyła przezroczystą osłonę na twarzy gościa. Na ramionach, w rytm jej kroków, podrygiwały wężowate rurki i błyskały oślepiająco trójkątne lusterka, niczym oznaki władzy. W ślad za ziemską kobietą sunął połyskujący czarnym daszkiem, przebierając dziewięcioma cienkimi nóżkami, jakiś tajemniczy mechanizm…
Jeden za drugim wychodzili ze statku jej towarzysze, trzy kobiety i trzej mężczyźni, każde z nich w towarzystwie podobnego dziewięcionożnego urządzenia.
Najbardziej poruszyły witających odkryte do kolan nogi przybyszów, pobłyskujące różnymi kolorami metali, z krótkimi ostrogami na piętach. Metal prześwitywał też w rozcięciach męskich koszul i szerokich rękawach damskich bluz. Mieszkańcy Jan-Jah stwierdzili ze zdumieniem, że oblicza Ziemian, gładkie i opalone, niczym nie różniły się od twarzy „ludzi z Białych Gwiazd”, jak nazywali samych siebie Tormansjanie. W mig zrozumieli, że metal na ciałach przybyszów to tylko szczelnie przylegająca odzież.
Dwóch wyglądających na ważnych Tormansjan wysiadło z wysokiego i długiego pojazdu, wyginającego się w zaroślach jak gąsienica. Stanęli przed Faj Rodis i lekko się skłonili.
Ziemianka przemówiła w czystym języku Jan-Jah, lecz jej głos, wysoki o metalicznym tembrze, zadźwięczał z cylindra znajdującego się na grzbiecie towarzyszącego jej mechanizmu.
— Witajcie, rodacy, rozłączeni z nami na dwadzieścia wieków. Nadszedł czas, by znowu się spotkać.
Tormansjanie odpowiedzieli niestrojnym gwarem, spoglądając po sobie z wyrazem ogromnego zdziwienia. Notable, przyozdobieni wężowymi emblematami, zbliżyli się pospiesznie i zachęcili gości, by podeszli do największego pojazdu. Najwyższy wzrostem dostojnik wydobył z torby na piersi kartę żółtego papieru, zapisaną pięknymi znakami Jan-Jah. Pochyliwszy głowę, zaczął wykrzykiwać słowa tak, że usłyszeli go też ludzie przebywający w gwiazdolocie i Tormansjanie stojący opodal za krzakami. Mieszkańcy planety stanęli na baczność, schylając głowy z szacunkiem.
— Tak rzecze wielki i mądry Czojo Czagas. Oto jego słowa do przybyszów: „Zjawiliście się tu, na planecie szczęścia, lekkiego życia i lekkiej śmierci. W swej wielkiej dobroci lud Jan-Jah nie odmawia wam gościny. Zamieszkajcie z nami, dowiedzcie się o naszej mądrości, błogostanie i sprawiedliwym ustroju i opowiedzcie o nich w tych nieznanych rejonach nieba, z których przybyliście tak nieoczekiwanie!”
Orator zamilkł. Ziemianie oczekiwali ciągu dalszego przemowy, lecz dostojnik schował papier, wyprostował się i machnął dłonią. Tormansjanie odpowiedzieli gromkim okrzykiem.
Faj Rodis obejrzała się na towarzyszy i Czedi mogłaby przysiąc, że zielone oczy w beznamiętnym obliczu szefowej śmiały się jak u psotnej uczennicy.
Otwarły się drzwiczki w ścianie pojazdu i Rodis wkroczyła na upuszczający się podnośnik. Dziewięcionogi robot, wierny SDG, ruszył jej śladem, nie bacząc na protestujący gest dostojnika, za którego plecami w jednej chwili pojawił się postawny mężczyzna w liliowym mundurze z naszywką w kształcie oka na lewej piersi. Faj Rodis weszła już do środka, gdy SDF uczepił się przednimi kończynami krawędzi podnośnika. Liliowy człowiek pchnął w tym momencie nogę robota prosto w sam środek metalowego kołpaka. Ostrzegawczy krzyk Rodis, która obejrzała się sekundę za późno, zamarł jej na wargach. Tormansjanin poleciał w górę i opisawszy łuk, spadł w gęstwinę ciernistych krzewów. Twarze innych strażników wykrzywiła wściekłość. Gotowi byli zaatakować SDG, wymierzając weń lufy napierśnych urządzeń. Faj Rodis rozpostarła dłoń nad swoim robotem, opuszczając osłonę twarzy i po raz pierwszy silny głos Ziemianki rozległ się na planecie Jan-Jah bez przekaźnika:
— Ostrożnie! To tylko maszyna, służąca za pojemnik dla różnych rzeczy, jest tragarzem, sekretarzem i stróżem. Sama w sobie niegroźna, lecz tak zaprogramowana, że kula wystrzelona w niego zrykoszetuje z tą samą siłą, a uderzenie wyzwala pole odrzutu, jak się to stało przed chwilą. Pomóżcie waszemu funkcjonariuszowi wydostać się z krzewów i zostawcie w spokoju naszych metalowych służących!
Tormansjanin ugrzęzły w cierniach szarpał się, wrzeszcząc ze złości. Strażnicy i dwaj notable cofnęli się i wszystkie siedem SDG weszły do środka.
Ziemianie rzucili ostatnie spojrzenie na „Ciemny Płomień”. Przytulny i solidny twór rodzimej planety stał pośrodku zapylonej polany na równinie oświetlonej jasnym, obcym światłem. Ziemianie wiedzieli, że sześcioro pozostałych nieustannie ich obserwuje, lecz ciemność w głębi luku i galerii zdawała się nieprzenikniona.
Na znak dostojnego „Żmijowatego”, jak nazwała go w myślach Ewiza, kosmonauci zasiedli na miękkich siedzeniach i pojazd ruszył, kołysząc się i podskakując na nierównej drodze. Gdzieś pod podłogą dudniły silniki. Z tyłu podniosła się brunatna kurzawa, przesłaniając kopułę „Ciemnego Płomienia”. Rury wydechowe potężnego kompresora wzniecały tumany krzu. Ziemianie rozejrzeli się wokół. Eskorta z dwoma „Żmijowatymi” rozsiadła się w pobliżu, nie okazując przyjaznych ani wrogich uczuć, nawet zwykłej ciekawości. Rodis wyłowiła jednak łapczywą i lękliwą dociekliwość w ukradkowych zerknięciach. Tak mogłyby się zachowywać dzieci w odległej ziemskiej przeszłości, którym pod groźbą kary zakazano kontaktów z obcymi. Lądowanie Ziemian było utrzymane w tajemnicy. Prędko mknący samochód nie przyciągał początkowo uwagi coraz liczniejszych pieszych oraz ludzi w wysokich, rozkołysanych pojazdach. Pogłoski o gościach z Ziemi jakimś sposobem rozniosły się jednak po Ośrodku Mądrości. Przez cztery ziemskie godziny, podczas których samochody docierały do stolicy planety, na skraju szerokiej drogi tłoczyli się ludzie, młodzi bez wyjątku, w roboczych ubraniach jednakowego kroju, lecz we wszystkich możliwych kolorach. Brązowe suche równiny pozostały w tyle. Bardzo ciemna, gęsta zieleń zagajników przeplatała się z geometrycznie wydzielonymi polami, a długie rzędy niskich domków z masywnymi sześcianami fabryk.
W końcu pod kołami pojazdu nieznośnie zapiszczała szklana, lustrzana nawierzchnia ulicy, podobna do tych, jakie kosmonauci widzieli w transmisjach telewizyjnych. Zamiast jednak zagłębić się w miasto, auta wróciły na drogę obsadzoną wysokimi drzewami z ciemnooliwkową korą na prostych pniach. Długie gałęzie spływały na drogę i wachlarzowato przesłaniały sąsiednie drzewa. Droga pogrążała się w cieniu, jak głębia sceny wśród nieskończonych rzędów dekoracji. Wkrótce jednak drzewne kulisy ustąpiły miejsca potrójnym rządkom niewysokich drzewek, przypominających żółte stożki, wywrócone podstawą do góry. Między nimi, w trójkątnych prześwitach na tle ciemnoliliowego nieba widniał wierzchołek góry, usianej pstrymi kwiatami i panującej nad całą stolicą. Niebieski mur wysokości czterech metrów otaczał owalną przestrzeń, w której kłębiła się gęstwina drzew podobnych do srebrnych świerków. Ten ogród czy raczej park rosnący za pstrym dywanem łąki, wydał się patrzącym piękny po burych, brązowych lub czekoladowych stepach, rozpościerających się pod głębokim liliowym niebem na długości trzystu kilometrów od gwiazdolotu do stolicy.
Читать дальше