Samotność i bezradność człowieka, odrywanego przemocą od wszystkiego, co cenne, światłe i piękne, obnażyły się z taką mocą, że uczucie beznadziejnego smutku wdarło się mimo woli do serca Czedi. Udręki i poniżenia, jakim podlegały wyjątkowe, odrzucone jednostki, wtrącały człowieka EPR w prymitywną wściekłość, wymieszaną z bezsilną goryczą, uczucia, zdawałoby się, niemożliwe dla dzisiejszych mieszkańców Ziemi.
Poprzez doświadczenia Faj Rodis, Czedi jak gdyby weszła w duszną atmosferę bezmyślnego okrucieństwa i wrogości dawno minionych epok. Duma i godność kobiety EPR nie załamały się pod ową psychiczną presją, być może dlatego, że wcześniej przeszła ją Faj Rodis, która uosabiała wszystko to, ku czemu dążyła Czedi.
Młoda badaczka człowieka i społeczeństwa zawstydziła się, wspominając, jak na dalekiej Ziemi nie raz podawała w wątpliwość konieczność istnienia skomplikowanych systemów opiekuńczych ustroju komunistycznego. Ziemianie od pokoleń poświęcali temu ogrom sił i środków. Teraz Czedi wiedziała już, że bez względu na nieuchronny rozwój dobra, współczucia i czułości, suma milionów lat przeżytych w infernalnych cierpieniach, zapisana w pamięci genetycznej, ciągle możliwe jest pojawienie się ludzi z archaicznym pojmowaniem waleczności, z dziką żądzą władzy nad innymi i wywyższenia siebie przez poniżanie pozostałych. Jeden wściekły pies może pokąsać i sprowadzić śmiertelne niebezpieczeństwo na wielu ludzi. Tak samo osobnik ze skrzywioną psychiką może przysporzyć strasznych nieszczęść dobremu, niczego niespodziewającemu otoczeniu, dopóki świat, który dawno zapomniał o dawnych socjalnych zagrożeniach, nie zdoła go odizolować i transformować.
Oto dlaczego tak ważna jest organizacja PNOI, nadzoru psychologicznego, ściśle współpracująca z STI, Sieciową Transformacją Indywidualności, bez przerwy konsultująca się z Radą Honoru i Prawa. Działa analogicznie jak OES, Ochrona Elektronicznej Sieci statku kosmicznego, tylko w jeszcze bardziej skomplikowany, wielostronny sposób.
Uświadomienie sobie, jak ważna jest rola PNOI, uspokoiło i pocieszyło Czedi. Jak gdyby macierzyńska, nieustanna troska ziemskiej ludzkości dosięgła jej tutaj poprzez wici Szakti i Tamasu. Westchnąwszy głęboko, dziewczyna zorientowała się, że nie czuje już metalowej zbroi i zasnęła tak spokojnie, jak jej się to jeszcze nie zdarzyło od chwili dotarcia w okolice Tormansa.
Neę Holli, która przeniosła się pod kopułę gwiazdolotu na miejsce Gena Atala, zbudziło głuche wycie urządzeń do nasłuchu zewnętrznego. Zorientowała się, że „Ciemny Płomień” zszedł na niższą orbitę, nie wyłączając pola ochronnego. Zobaczyła na ekranie wewnętrznej TWF pilotów gwiazdolotu z ożywieniem o czymś rozprawiających z Faj Rodis.
Obniżenie lotu „Ciemnego Płomienia” mogło zaniepokoić całą planetę. Możliwy był następny napad w momencie, gdy Ziemianie wyłączą pole ochronne. Faj Rodis, nalegająca na wyłączenie pola, była górą. Zapewniła pilotów, że w państwie oligarchicznym sprzężenie zwrotne działań jest nieuchronnie słabe. Zanim wieść o tym, że pole zostało wyłączone i można znów atakować, dotrze do najwyższego władcy, „Ciemny Płomień” zdąży wylądować.
Gwiazdolot krążył nad planetą Jan-Jah, zrównując się powoli z wyznaczonym miejscem lądowania. Wbijający się w morze cypel był trochę za mały dla ogromnego, ociężałego GPP. Otworzono jeszcze dwa szyby obserwacyjne i Ziemianie nie mogli się od nich oderwać, po raz pierwszy oglądając planetę z tak bliska. Nie była błękitna jak Ziemia. Dominujący był odcień fioletowy, duże jeziora wśród gór wyglądały na prawie czarne ze złotawym połyskiem, oceany zaś były ciemnoametystowe. Tam, gdzie muł prześwitywał przez płytszą wodę, morze zieleniało ponuro.
Ziemianie z nostalgią wspominali radosną zieleń Tybetu, jak ją ujrzeli ostatnim razem z takiej samej wysokości.
Równolegle ciągnące się pasma zmurszałych niskich grani, sznury stłoczonych piramidalnych wierzchołków, labirynty suchych dolin na bezkresnych płaskowyżach Jan-Jah były jasnobrązowe z fioletowym odcieniem. Miejscami cienka warstwa roślinności porastała czekoladową, zrytą i bezpłodną glebę. Kolosalne rozlewiska pomarszczonej, ciemnoszarej lawy odgradzały równikowy obszar rozpadlin. Wokół tych mrocznych stref gleba miała barwę ceglaną, a im dalej od jałowych gór stawała się bardziej żółta. Symetryczne bruzdy piaszczystych diun pokrywały pustynne wybrzeże i planeta zdawała się tutaj niezamieszkana.
Dopiero przyjrzawszy się bliżej, dostrzegli Ziemianie, że wzdłuż większych rzek i w nizinnych kotlinach, gdzie gleba szarzała od parującej wilgoci, większe przestrzenie były podzielone na regularne kwadraty. Dalej widać było drogi, zielone wyspy miast i ogromne bure plamy podwodnej roślinności na morskich płyciznach. Obłoki nie płynęły po niebie puszystymi kulkami, pierzastymi smugami ani polami oślepiającej bieli, jak na Ziemi. Tutaj gromadziły się łuskowatymi, ziarnistymi masami, skupiając się nad morzami przedniej i tylnej półkuli.
Gwiazdolot przenikała wibracja. Gryf Rift włączył ochładzacze. Okryty srebrną chmurą statek pofrunął w dół. Tym razem załoga przetrwała przeciążenie nie w komorach magnetycznych, lecz w fotelach i na kanapach amortyzacyjnych. I znów, bezwiednie zachowując niewidzialną barierę, siedmioro śmiałków w metalowych zbrojach zebrało się oddzielnie od pozostałych.
Miejsce i czas lądowania „Ciemnego Płomienia”, jak się później dowiedzieli Ziemianie, utrzymane było w sekrecie. Dlatego tylko nieliczni mieszkańcy Jan-Jah widzieli, jak bryła statku, prędko wyłaniając się z głębi firmamentu, zawisła nad pustynnym półwyspem. Gorący słup energii hamującej uderzył w sypką glebę, wznosząc kłęby dymu i pyłu. Szybko zmniejszająca się kolumna długo nie poddawała się naporowi wiatru morskiego. Jej gorący dech daleko rozprzestrzenił się po morzu i pustyni, na spotkanie spieszących w to miejsce długich, dudniących pojazdów, nabitych Tormansjanami w jednakowych, liliowych mundurach. Byli uzbrojeni, każdy miał na piersi kabury, z których sterczały krótkie wygięte rurki. Gdy dotarło do nich tchnienie żaru, zatrzymali się i cofnęli na bezpieczną odległość. Wpatrywali się w gęstą kurzawę, starając się odgadnąć, czy mają do czynienia z udanym lądowaniem, czy może z katastrofą. Stopniowo przez szaro-brązowy tuman zaczęła majaczyć ciemna kopuła gwiazdolotu, stojącego tak równo, jak gdyby osadzony był na solidnych fundamentach. Ku zdumieniu Tormansjan wysokie krzewy wokół statku okazały się nienaruszone. Trzeba było wyrąbać w nich drogę, by mogły przejechać auta z emblematem czterech żmij, mające zabrać przybyszy.
Bezpośrednio wokół gwiazdolotu roślinność była wypalona, a gleba stopiona, tworząc gładki podjazd.
Nagle zarys gwiazdolotu zniknął w srebrnej chmurze. Na Tormansjan powiało chłodem. Gleba ostygła w parę minut. W ścianie statku otwarły się dwa okrągłe luki, przypominające szeroko rozstawione, ogromne oczy. Ich gładkie, wypukłe szyby zapłonęły złowieszczo w promieniach czerwonego słońca, przebijających się przez rzedniejące kłęby pyłu. Tormansjanie w liliowych strojach przemierzyli gęstwę krzewów uformowani w półkole i zatrzymali się, spoglądając na pozostające na zewnątrz samochody. Widocznie otrzymali polecenie, by się zbytnio nie zbliżać. Nieludzkie, potężne tchnienie poniosło się nad półwyspem. Wir powietrzny zakręcił listkami, giętkimi gałązkami i uniósł ponownie osiadający kurz niemal do nieboskłonu. Wiatr porwał i zaniósł śmieci w otwarte morze. Bezzwłocznie z pierścieniowatego występu obudowy kopuły statku wysunęły się grube płyty ochronne. Wysunęła się także masywna lufa o nadludzkich rozmiarach. Na jej czubku zgrabnie i bezdźwięcznie otworzył się wachlarz metalowych belek, pod którym opuściła się na ziemię przezroczysta klatka podajnika. Tormansjanie z zapartym tchem wpatrywali się w pojemnik błyszczący jak kryształ.
Читать дальше