Obszerna sala miała wielkie okna z płyt silikolowych, wychodzące na dolinę dużej rzeki, płynącej przez sosnowe lasy rezerwatu. Faj Rodis przypominały się drobne, nieistotne detale, od słomkowego odcienia wykładziny do wielkich stołów i tapczanów, wyrzeźbionych z szarego, jedwabistego drewna. Ciepło zacisza sprzyjało pracy, zwłaszcza, gdy za zwróconą ku rzecznej dali przezroczystą ścianą płynęły nisko chmury, a wiatr sypał chłodnym deszczem. Kładła się wtedy na tapczanie w przeciwległym końcu pokoju z czytnikiem i kolekcją nagrań starych filmów, rozmyślała, czytała, oglądała. Szczęśliwe czasy „pochłaniania” informacji, dzięki którym mogła zrozumieć dawne procesy historyczne i drogę rozwoju ludzkości.
Kiedyś natrafiła na fragment filmu wojennego. Grzyb atomowy, utworzony z wody i pary, wznosił się nad oceanem, nad chmurami i wierzchołkami palm na stromym brzegu. Parę statków było wywróconych i zniszczonych. Dwóch ludzi obserwowało to, co się dzieje z nadbrzeżnego fortu. Starsi i masywni, mieli jednakowe furażerki ze złotymi emblematami, oznaczające dowódców.
Ich twarze, oświetlone łuną płonącego morza, poorane zmarszczkami, z opuchniętymi, zmęczonymi oczami, nie wyrażały przestrachu, tylko skupienie. Obaj mieli mocne rysy, szerokie szczęki i cechowała ich wiara w powodzenie w tytanicznych zmaganiach…
Rodis przypomniała sobie, jak wtedy, patrząc w ciemną noc za przeszkloną ścianą, myślała o oceanie męstwa potrzebnego mieszkańcom Ziemi, żeby wydobyć się z pierwotnej dzikości, a swą planetę przemienić w jasny, kwitnący ogród.
Dziewięćdziesiąt miliardów ludzi skosił czas, poczynając od chybotliwych szałasów na gałęziach drzew lub wąskich szczelin skalnych, aż wraz ze zwycięstwem wiedzy i rozumu, z nastaniem na całej planecie społeczeństwa komunistycznego skończyła się noc nieszczęścia od wieków towarzysząca ludzkości. Potworna cena!
Teraz jednak dumna kobieta była wstrząśnięta i co tu dużo mówić, przestraszona zetknięciem z realnością wszechświata, nie mniej niż spętane strachem jej dawno wymarłe siostry. Strach przed rzeczywistością, wiodący do oderwania się od niej, do tworzenia iluzji i wypaczenia prawdy, zawsze władał człowiekiem nieprzysposobionym od dziecka do walki z siłami przyrody. Nawet i ona, w pełni zdrowa, ze specjalnie wytrenowaną psychiką, drży przed fundamentalnymi strukturami realnego świata… Lecz twarde, niezłomne są twarze jej towarzyszy boju z siłami anty-świata, wobec których nie tylko człowiek, ale cała galaktyka zdawała się marnym pyłkiem, niknącym bez śladu w złowrogiej ciemności Tamasu, anty-czasu i anty-przestrzeni…
Faj Rodis obserwowała trzech siedzących przed nią nieustraszonych pilotów i pytała samą siebie: gdzie jest granica i czy w ogóle istnieje? Wraz z wynalezieniem GPP nastąpiła Era Podanych Rąk, ale co przyniesie przyszłość? Era połączenia Szakti z Tamasem? Zrównoważenia korzeni dwubiegunowego wszechświata? Jak uniknąć zderzenia z brakiem struktur i całkowitej anihilacji? Nie miała sił nawet na niejasne domysły.
Kryształowa kolumna zgasła w tym momencie i nowy dźwięk przypominający akord struny basowej zadźwięczał na podłodze kabiny. Faj Rodis wyczuła instynktownie, że „Ciemny Płomień” dotarł do celu, a właściwie do punktu wyjścia. Znowu coś się działo z jej ciałem. Upadek czy wzlot? Rozciąganie czy ucisk? Nie mogła tego określić. Wszystkie zwykłe odczucia zniknęły. Jak gdyby pływała w stanie nieważkości, nie odczuwając zimna ani ciepła, niskości ani wysokości, światła ni mroku. Straciwszy wszelką orientację mózg odmawiał postrzegania czegokolwiek. Monotonne myśli krążyły w kółko, goniąc jedna za drugą w nieskończonej czeredzie powtórek. Nie odczuwała strachu ani radości i nie pojmowała swego stanu, podobnego do życia świeżo narodzonego, ale wciąż bezmyślnego, jak przed miliardami lat. Coś niewiadomego wtargnęło w ten krąg myśli i rozerwało zamknięty łańcuch. Świadomość ponownie otworzyła się, by ogarnąć zewnętrzny świat. Powracając z niebytu… Nie, chyba nie należało tak nazywać owego stanu. Rodis była, lecz nie istniała albo raczej istniała, ale nie była.
Ujrzała wspaniałą kaskadę gwiezdnych ogników. Pasma i kule gorejącej materii znalazły się teraz na dole ekranów po lewej stronie. Z przodu i po prawej w czerni kosmosu świeciła złowieszczo konstelacja Pięciu Czerwonych Słońc, a w pobliżu jeszcze dwie blade gwiazdy.
Gryf Rift wstał i potarł twarz dłońmi, jakby zmywając z niej zmęczenie. Diw Simbel manipulował na pulpicie dyskami cyfrowymi. Gwiazdolot drgnął parę razy, niczym uspokajający się zwierz i zamarł. Serce Faj Rodis rozgrzała nieopisana, głęboka radość. Czuła się jak człowiek błądzący w złowrogim tunelu, który wyszedł w końcu ku niebieskiemu firmamentowi, ciepłemu słońcu, zapachom lasów i łąk. Uśmiechnęła się do wszystkich: do Gryfa Rifta, Czedi, obojga astronautów przemykających wzdłuż pulpitów w stronę windy i pomieszczenia maszyn cyfrowych. W owalnym wejściu pojawił się nagle Gen Atal. Przesunął zieloną dźwignię i masywne drzwi przesunęły się na prawo. Inżynier broni podszedł do Czedi jednocześnie z Gryfem Riftem.
— To wszystko! — powiedział Rift. — Reszta w rękach astronawigatorów. Wkrótce nam powiedzą, jak daleko wyszliśmy od celu. Jak pan sądzi, Diw?
Inżynier pilot wskazał na blade światełko o średnicy około pięciu centymetrów, zakryte do połowy ramą ekranu i niezauważone wcześniej przez Faj.
— Jeśli to jest słońce Tormansa i ma wielkość podobną do naszego, mamy do niego zaledwie trzysta, może czterysta milionów kilometrów. To drobiazg.
— A jeśli to nie ono, tylko którekolwiek bądź z tej piątki? — spytał Sol Sain.
— Trzeba będzie długo wędrować… albo znowu wejść w zero-przestrzeń, ale już bez przygotowanych wcześniej na Ziemi współrzędnych. Byłby problem, ale wierzę w ziemskie obliczenia i naszych astronawigatorów. Nie pierwszy raz prowadzą GPP — odparł spokojnie Simbel.
Czedi Daan ostrożnie opuściła nogi na sprężystą podłogę.
— Jak się czujesz, Czedi? — zapytał troskliwie Gryf Rift. — Może wezwać Ewizę? Wszyscy ryzykowaliśmy, poddając was takiemu doświadczeniu. Liczyłem na to, że cała załoga jest dobrze wytrenowana.
— I nie pomylił się pan — odparła Czedi prostując się i starając ze wszystkich sił opanować drżenie w nogach i mroczki latające przed oczami.
Trójka kierujących gwiazdolotem wymieniła między sobą aprobujące spojrzenia. Odpowiedziała tak, jakby dwukrotna, krótkotrwała utrata przytomności była dla niej zwyczajną sprawą. Czedi ułowiła żartobliwą iskierkę w oczach Sola Saina.
— Dlaczego nie troszczy się pan o Faj Rodis? Ona także pierwszy raz wchodziła w zero-przestrzeń.
— Nikt się o Faj nie lękał — odrzekł Gryf zniżając głos — bo nie tylko prowadziła już wykopaliska na odległych planetach, ale przeszła też dziesięć kręgów piekielnych.
— Po co? — zdumiała się Czedi.
— Historycy tak robią, żeby lepiej pojąć odczucia ludzi z dawnych czasów.
Czedi zaczerwieniła się pod wpływem mieszanych uczuć. Już drugi raz w małym światku trzynastu osób nie doceniła człowieka. Stanowczo nie należy uważać się za socjologa przed pięćdziesiątką. Dobrze, że lingwistyka techniczna to obszar, w którym może sobie zaufać. Ile jeszcze niespodzianek przyniesie jej dalsza współpraca z towarzyszami wyprawy? Poszła do swojej kabiny, zerknąwszy jeszcze z ukosa na Faj Rodis. Wsparta o nagłówek fotela obserwowała złowieszcze migotanie gwiazdozbioru Czerwonych Słońc. Czedi przypomniał się obraz z jakiejś wystawy. Ponury pejzaż: zwały burych kamieni, oślizgłych i pokrytych ciemnobrązową roślinnością z długimi, płożącymi się, przypominającymi wodorosty łodygami. Niskie, zachmurzone niebo podparte, niczym kolumnami, rzędem rdzawoczerwonych ażurowych wież. Z belkowań najbliżej stojących tajemniczych budowli zwieszały się takie same brązowe pasma, kołysane uporczywym wiatrem. Na pierwszym planie przedstawiona była kobieta w skomplikowanym skafandrze. Górna część hełmu, podniesiona na kształt przyłbicy dawnych rycerzy, odkrywała częściowo twarz. Czedi rozpoznała bezbłędnie Faj Rodis po charakterystycznym kształcie czoła, brwi i nasady nosa, chociaż nos, usta i podbródek zakrywał respirator. Bez wątpienia była już na wilgotnych planetach podczerwonych słońc! A co za tym idzie, brała też udział w krótkim, przedostatnim wypadzie „Noogena”. Nic nie mówiła, żeby Czedi i jej koledzy, nie przebywający dotychczas w zero-przestrzeni, nie czuli się przy niej żółtodziobami.
Читать дальше